66

Magnifier nr 6/2015

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Szósty numer Magnifier w tym roku, a w nim m.in. wywiad z Moniką Stpiczyńską o jej Zlepkach.

Citation preview

REDAKTOR NACZELNA: Klaudia Chwastek

REDAKCJA: Tomasz Jakut, Grzegorz Stokłosa, Mundek Koterba, Mateusz Demski, Adrian Bryniak, Emilia

Gwóźdź, Daniel Antropik, Natalia Stasiowska, Magdalena Olchawa, Anna Chomiak, Monika Ziembińska

MARKETING I PROMOCJA: Kinga Ziembińska

GRAFIKI: Kinga Ziembińska

KOREKTA: Tomasz Jakut

SKŁAD: Klaudia Chwastek

Na okładce kolaż autorstwa Moniki Stpiczyńskiej

STRONA INTERNETOWA: www.e­magnifier.pl

KONTAKT: redakcja@e­magnifier.pl

SOCIAL MEDIA:

https://www.facebook.com/czasopismomagnifier/

https://instagram.com/czasopismomagnifier/

https://twitter.com/magnifier__

Poglądy wyrażone w artykułach są wyłącznie poglądami ich autorów i nie mogą być uznane za poglądy Redakcji

Czasopisma Magnifier.

Przedruki, kopiowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie dozwolone jest tylko za uprzednią zgodą

wydawcy.

WYDAWCA: Klaudia Chwastek, Kraków

2

Myślę, więc jestem – powiedział Kartezjusz. I nie da się ukryć, że tesłowa są pewnego rodzaju kwintesencją bycia człowiekiem. Bez myślenia dalekobyśmy nie zaszli. Każdy z osobna reprezentuje też różnorodne punkty widzenia,a z częścią z nich możecie się zapoznać w tym numerze Magifier. Żadne z nas nie

jest takie samo, mamy różne poglądy, za­interesowania. Dlatego w tym numerzemożecie przeczytać między innymio dwóch fotografkach – Stefani Gurdoweji Vivian Maier. Znajdziecie też co niecoo hazardzie, czy motywacji. Za FelietonBlogera tym razem odpowiada Anna Cho­miak, zaś Tomasz Jakut zabierze Wasw nietypową podróż przez Piekło Dantego.A oprócz tego jak zwykle film, muzykai wywiad – tym razem o kolażach MonikiStpiczyńskiej.

Polecam i życzę dobrej lektury!Klaudia Chwastek

Redaktor Naczelna Magnifier

Fot. Dominika Mosiewska

SPIS TREŚCISPOŁECZNIK

RUMO(U)R

FELIETON BLOGERA

DOBRY ADRES

BERET BASKIJSKI

Podróże w czasie 6Człowiek - istota myśląca? 8Kilka pytań do nas 10Motywacyjny bełkot 12

Uniwersytet imienia Dantego Alighieri 16Kwestia przypadku 19Używać książek 22Walka o pokera 24Obwarzanek 26Niemcy - z czym to się je? 28Posklejany świat 30

Blogosfera od podszewki 38

Fundacja Sztuk Wizualnych 44

Rewolucja (przemysłowa) we wnętrzu 48My name is B. 51Nowe oblicze hip-hopu 58Piękny umysł 60W kinie jak w życiu. Natura zawszezwycięża 63

3

Anna Zasadni Apokalipsa

Podróżew

czasieChroniczny brak czasu. Gdyby

włączyć to zjawisko w szereg chorób (po­wiedzmy, że prawie wpasowują się w ich de­finicję), z całą pewnością co trzeci z nas –sądząc po tym, co często chętnie powtarza­my – przez brak czasu wylądowałby u leka­rza.

A przecież każdy z nas dysponuje takąsamą liczbą godzin każdego dnia. Jak to jest,że nasz znajomy jest w stanie pracować (wy­dajnie!), wyjść z ukochaną na kolację i pójśćna siłownię, a nam doskwiera brak czasu dlasiebie i z trudem znajdujemy chwilę, by od­począć?

Philip Zimbardo, amerykański psy­cholog społeczny prowadzący badania doty­czące modelowania teraźniejszościwywnioskował, iż całe nasze życie podpo­rządkowane jest jednej perspektywie czaso­wej. Tak jest, możemy podróżować w czasie!I robimy to z chęcią, codziennie, bez więk­szego zastanowienia nad znaczeniem tegozjawiska. Co najistotniejsze – w każdym

człowieku tkwi tendencja do rozwijania jed­nej perspektywy czasowej bardziej niż pozo­stałych. Co to oznacza w praktyce?

"Przeszłościowcy" kierują większośćswych myśli wstecz. I na pozór wszystko by­łoby w porządku, gdyby w swych wspo­mnieniach znajdowali same przyjemneobrazy. Taki człowiek z nutką nostalgii, alei uśmiechem na ustach wspominać będzieto, co minęło. Gorzej, jeśli dzieciństwoi młodość kojarzy mu się ze strachem, prze­żytą traumą, bólem, utratą lub niezaspoka­janą potrzebą miłości i czułości. W tejsytuacji tylko krok dzieli nas od bezustan­nego zadręczania się i tkwienia w martwympunkcie, bez możliwości ruszenia do przoduz własnym życiem.

"Teraźniejszych" dzielimy na hedoni­stycznych i fatalistycznych. Pierwszych cha­rakteryzuje odważna, często brawurowai ryzykowna postawa – "carpe diem" ze spo­rą domieszką innego, sławetnego powie­dzonka "you only live once". Ta drugaodmiana zaś funduje tym, którzy się z niąidentyfikują, poczucie uwięzienia i niemoż­

6

ności zmiany stanu obecnego, który to po­strzegany jest jako mało pozytywny.

"Przyszłościowcy" zaś to ludzie gnają­cy przed siebie. Skrupulatnie planujący każ­dy dzień ludzie sukcesu. Ciągle w biegu, tooni najczęściej zauważają brak czasu,zwłaszcza dla bliskich i siebie samego.

Ogromne znaczenie ma dla nas fakt,która z powyższych perspektyw jest namnajbliższa. Jest to niemalże tak istotne, jakposzczególne cechy osobowości. Prosty przy­kład­podejmowanie decyzji. Osoba przywią­zana do przeszłości będzie ją przyrównywaćdo minionych zdarzeń, przyszłościowiec za­stanowi się nad ewentualnym zyskiem, zaśżyjący "tu i teraz", nie dbając szczególnie anio przeszłość, ani o przyszłość, skłonni są za­ryzykować, podjąć decyzję pod wpływem im­pulsu, bez rozmyślania nadkonsekwencjami.

Nadmierne poleganie na jednej z per­spektyw czasowych często ma podłoże kultu­rowe, religijne lub zostało ukształtowaneprzez najbliższych w dzieciństwie. Nietrudnojest odgadnąć jaka perspektywa królujewśród Polaków starszego pokolenia. Wśród

młodych można zaś zaobserwować tenden­cję przeciwną – nastawienie na cel i karierę.Złoty środek jest w tym przypadku słowemkluczem (jak to się zresztą często i w wieluprzypadkach zdarza). Krok pierwszy: zdaniesobie sprawy z tendencji do którejś ze "stref"czasowych. Krok drugi: poszukiwanie har­monii między trzema perspektywami czaso­wymi. Nie jest to łatwe, jak każda innazmiana, ale zdecydowanie warte wysiłku.Małymi kroczkami, łatwym ćwiczeniem każ­dego dnia z pewnością uda nam się ograni­czyć dominującą tendencję. Hedonisto –kup kalendarz i zaplanuj kolejny tydzień.Przyszłościowcu – zwolnij, obdaruj czasembliską osobę, zabierz ją na spacer, posłuchajmuzyki siedząc wygodnie z zamkniętymioczami. Przeszłościowciu – popatrz, życieprzemyka Ci między palcami, spróbuj oddziś co wieczór zapisać przynajmniej jednądobrą rzecz, która Cię spotkała.

I pamiętajmy wszyscy, że umiar todroga do szczęścia, jakkolwiek banalnie byto nie brzmiało.

NATALIA STASIOWSKA

7

Ponoć to, co nas wyróżnia od in­nych, to właśnie myślenie. Mówiąc innych,mam na myśli zwierzęta. Nie będę tu oczy­wiście przytaczać różnorakich teorii kulturo­wych, bo na przestrzeni dziejów powstałoich wiele, a gdyby przytoczyć wszystkie, niewiem, czy starczyłoby mi stron w Magnifie­rze, bo prawdę powiedziawszy kultura to po­jęcie bardzo szerokie i każdy mógłbystworzyć swoją własną jej definicję.

I choć z biologicznego punktu widze­nia jesteśmy gatunkiem zwierzęcym, to róż­nimy się od zwierząt, między innymipionową, dwunożną postawą, ale mamy tak­że zwolnione tempo rozwoju, myślimy sym­bolicznie… Jeszcze przed I wojną światowąprowadzono badania na małpach człeko­kształtnych i okazało się, że zachowania na­rzędziowe nie są im obce. Za to w połowieXX wieku prowadzone były badania z wy­chowywaniem krzyżowym na szympansachwłaściwych: czy byłyby w stanie funkcjono­wać jak człowiek, czy nawet mówić. Nato­miast od lat 70. XX wieku w StanachZjednoczonych były prowadzone badania naszympansach karłowatych – bonobo, którepod względem genetycznym są nam bliższeniż szympansy właściwe. I okazało się, że sązdolne do językowej symbolizacji.

Z naszymi kuzynami powstał nawetniejeden film, gdzie te szympansy staranosię „uczłowieczyć”. Jednak, gdy teraz spoj­rzymy na nas, na nasz gatunek homo sa­piens… Na przestrzeni dziejówwyprostowaliśmy się, choć teraz niektóreobrazki w internecie pokazują, że ta naszawyprostowana postawa odeszła w siną dal.W końcu siedzimy zgarbieni przed swoimikomputerami.

Niby posiadamy rozum, możemyabstrakcyjnie myśleć. Dzieje ludzkości po­kazują, że z wieku na wiek radzimy sobiecoraz lepiej. Wystarczy spojrzeć na zawar­tość naszych toreb czy kieszeni – smartpho­ne'y, tablety, coraz lepsze laptopy. Niespadło to z nieba, a wymyślił i dopracował –i dopracowuje to cały czas – człowiek –człowiek myślący. I choć większość z nas niema zielonego pojęcia co znajduje się w środ­ku i jak to jest, że to działa, liczy się jedno –że to działa i w ten sposób ułatwia nam ży­cie. Jednak niektórzy mam wrażenie, że niemyślą…

Postęp techniczny rzeczywiścieznacznie ułatwił nam życie, jednak spowo­dował, że bardzo często bardziej zdajemy sięna technologie niż na własny rozum, nierozwijamy się, nie pobudzamy naszych sza­rych komórek… Nie myślimy i nie wykorzy­

CZŁOWIEK-ISTOTA

MYŚLĄCA?

8

stujemy potencjału naszego mózgu. Nie po­trafimy już nawet obliczyć prostych rzeczy.Nawet dzieci w szkole podstawowej korzy­stają z kalkulatorów i nie potrafią wykonaćprostych obliczeń (nie wspomnę już o na­uczycielach, gdzie okazało się, że 20% nierozumie matematyki, której uczy, ale to innytemat).

Można na to popatrzeć też od innejstrony. Postęp techniczny spowodował, żenie musimy kuć już nic na pamięć. Tylko po­winniśmy być uczeni jak zdobyć informacjei przede wszystkim jak je wykorzystać. Bo natym właściwie będzie się opierać nasza dal­sza egzystencja w tym świecie.

Co innego jestjednak z wiedzą,którą powinniśmynabyć na etapienaszego wycho­wania, wiedząpodstawową, takąo świecie, niezby­walną… A to,mam wrażenie, żeznacznie pod­upada. Są pod­stawowewartości, na któ­rych opiera sięnasza kultura,czyli Europa, czyograniczmy to jużdo minimum,czyli do Polski.I owszem, wartości się zmieniają, kulturateż… Ale każdy winien posiadać kulturę oso­bistą, własną godność. Powinien wiedzieć,jak się zachować i co mówić – zarówno w re­alnym życiu, jak i w tym wirtualnym. A tegoniektórzy nie potrafią, i to zwłaszcza w inter­necie. I nie mam tu na myśli hejtu, zwłasz­cza takiego zorganizowanego, którymogliśmy obserwować w drugiej połowie2015 roku i obserwujemy go nadal.

Niektórzy dzielą się swoim życiemz innymi i to w nachalny sposób, pokazująsiebie – świadomie, bądź i nie – jako (deli­katnie mówiąc) osoby pozbawione rozumu.

I nie mam tu na myśli instagramowego czysnapchatowego ekshibicjonizmu. Bo zwykłe,jedno zdanie na głupim Facebooku możepokazać ludzką głupotę, wystawić na po­śmiewisko dla innych. A normalny odbiorcabędzie miał ochotę tylko przyblokować wy­świetlenia danej osoby u siebie w news fe­edzie. Niektórzy nie potrafią znaleźć tejbariery i postawić jej sobie: to co jest moje,prywatne, intymne – jest moje. Nie możnawszystkim się dzielić z innymi.

A przecież głupota ludzka to nie tylkoFacebook. Niby wszystko potem sprowadzasię do poziomu „dzieci z gimbazy”, a w rze­czywistości te głupoty wypisują dorośli lu­

dzie,niewykształceni,którym brakpodstawowejwiedzy. Wiedzajest tu kluczowa– ankiety ulicz­ne pokazująbrak wiedzywielu młodychPolaków, jednaknie o taką kon­kretną wiedzęmi chodzi. Każ­dy powinienmieć, jak tomówią, niecooleju w głowiei sam odpowia­

dać za siebiei swoje czyny. Nie każdy bowiem ma ochotęwidzieć tę ludzką głupotę, a właściwie jestponiekąd do tego zmuszony.

Bonobo potrafią myśleć abstrakcyj­nie. Dlaczego więc niektórzy nie potrafiąwykorzystać tego abstrakcyjnego myślenia,które tak właściwie jest przypisane człowie­kowi, jako gatunkowi homo sapiens? Zasta­nowić się: "co będzie, jeśli…"

KLAUDIA CHWASTEKGRAFIKA: KINGA ZIEMBIŃSKA

9

Syryjscy uchodźcy – temat numerjeden w ostatnich tygodniach chyba w całejEuropie, w Polsce przypomina nam przedewszystkim o jednym; mianowicie o tym, żepo ponad dekadzie od naszego przystąpieniado wspólnoty europejskiej mentalnie wciążpozostajemy raczej w Europie Środkowo­Wschodniej. Sam termin „Europa Środko­wo­Wschodnia” jest wieloaspektowy i –oprócz zasugerowanej już ujemnej wartości– ma też swoje plusy. Za jeden z nich możnauznać osiągnięcia polskiej szkoły reportażu,która zarówno dawniej jak i dziś docenianajest w wielu zakątkach świata. 23 paździer­nika w kawiarni Bonobo na Małym Rynkuw Krakowie, w ramach festiwalu Conradaodbyło się spotkanie z autorem literaturynon­fiction Wojciechem Tochmanem. Czytałon na nim fragmenty swojej najnowszejksiążki Kontener, napisanej wspólniez Aleksandrą Boni. Książka jest owocem po­bytu tej pary reportażystów w jednym z obo­zów dla uchodźców z ogarniętej wojną Syrii.Tochman rozpoczął spotkanie od odczytaniafragmentów tekstu. Dały one przedsmak te­go, co czeka nas, czytelników, w trakcie lek­

tury Kontenera. Świadomość tego, iż książkata nie jest ani literaturą fikcjonalną, aninarracją o przeszłości każe nam odbierać jąjako coś bardzo teraźniejszego i aktualnego.Czy jednak wojna w Syrii i tragiczna co­dzienność uchodźców obchodzi Polaków?

Jeden z fragmentów, który utkwiłw pamięci – jak sądzę – nie tylko mnie, alei wielu pozostałym uczestnikom spotkania,to historia kobiety, która w trakcie ArabskiejWiosny – w okresie walki znacznej częściświata arabskiego o wolność i godne życie –bezinteresownie niosła pomoc żołnierzomi cywilom. W trakcie jednej z takich niebez­piecznych wypraw została ciężko ranna.W wyniku obrażeń część jej ciała zostałasparaliżowana. Czym wobec takiego świa­dectwa odwagi tej kobiety jest nasza mniejlub bardziej skrywana niechęć pomocy Sy­ryjczykom, nasza chłodna kalkulacja czy„biznes” ten nam się opłaci, nasze dzielenieludzi na kwoty?

W dalszej części wieczoru w kawiarniBonobo na Małym Rynku w Krakowie,wśród publiczności, której wiek przekonuje,iż żadnej wojny w swoim życiu nie przeżyli,Wojciech Tochman, zachęcony pytaniamitychże młodych ludzi, opowiadał o życiu

KILKA PYTAŃDO NAS

10

w obozie Zaatari położonym w północnejczęści Jordanii. Dowiedzieliśmy się m.in.o tym jak w mocno podzielonym ze względuna płeć, patriarchalnym społeczeństwie is­lamskim radzą sobie mężczyźni i kobiety.Otóż, mężczyźni wydają się zachowywać –co może zaskakiwać – bardziej biernie odkobiet. Piją kawę, palą papierosy, rozmawia­ją o polityce. Kobiety podejmują jakby bar­dziej świadome działania, wykazujądalekowzroczność. Uczą się języka angiel­skiego, coraz chętniej, choć nie bez oporów,korzystają z pomocy psychologów. Ich za­chowanie wyraźnie pokazuje, iż chcą przeła­mać bariery swojej kultury i bardziejotworzyć się na świat. A jednak to wciąż onesą najbardziej narażone na poważne niebez­pieczeństwa ze strony mężczyzn. Tochman,rysując tragiczne położenie samotnych ma­tek, wspomniał o tym, iż te po zmroku niewychodzą ze swoich namiotów w obawieprzed gwałtami. Niemniej tragiczny jest losdzieci, na oczach których ginęły najbliższeim osoby. Reportażysta wspomniał, iż wi­dział kilkunastoletnich siwych chłopców,półsieroty i sieroty, dzieci poczęte z gwałtów,znienawidzone przez matki.

Inne spostrzeżenia jakimi Tochmanpodzielił się z widzami, obalają dwa mity do­tyczące uchodźców – mity, które zasadniczowpływają na nasz do nich stosunek. Popierwsze, przebywający w obozie przejścio­wym w Zaatari syryjscy mężczyźni – w tro­sce o polepszenie swojego bytu – podejmująsię pracy na czarno. Ich pracodawcami sąmieszkańcy Jordanii. Znane są jednak przy­padki, iż nieuczciwi pracodawcy wykorzy­stują fatalną sytuację uchodźców, nakazującim pracować za bardzo niskie stawki lubw ogóle nie płacąc. Trudno zatem nazwaćtych uchodźców „ekonomicznymi emigran­tami jadącymi do Europy po socjal”. Jest todaleko idące i w bardzo wielu przypadkachpo prostu nieuczciwe uogólnienie. Drugakwestia dotyczy stosunku do Europy przeby­wających w obozach przejściowych ucieki­nierów. Otóż Tochman stwierdził, iżzdecydowana większość przebywającychw odwiedzonym przez niego obozie przej­

ściowym w Zaatari Syryjczyków nie chcewcale jechać do Europy. Ich marzeniem jestpowrót do domu.

W pewnym momencie spotkaniaz sali padło pytanie: „Czy możliwe jest pisa­nie reportaży bez emocji?”. Odpowiedź re­portażysty była do przewidzenia: „Nie”.Niemożliwe jest pisanie bez emocji, tak jakniemożliwe jest – cokolwiek się sądzi o całejtej sytuacji – patrzenie na nędzę ludziz obojętnością, pogardą czy ulgą, iż „naszczęście to nie nasz problem”. W ogóle kie­dy człowiek staje się dla drugiego człowieka„problemem” – zawsze trzeba mieć nadzieję,że jest to tylko niefortunne sformułowanie,problem językowej komunikacji a nie kwe­stia braku empatii.

A dla nas kim są ci ludzie gnieżdżącysię w barakach bez domu, pracy, edukacji,wolności?

Ze spotkania z Wojciechem Tochma­nem nie można było wyjść bez poczucia, żegłos tego reportażysty – mającego bezpo­średni kontakt z uciekającymi przed wojnąludźmi – jest wartościowym głosem w de­bacie o uchodźcach i zbrojnym konflikciew Syrii. Jest właściwie cichym, ale jakżeważnym apelem o rozsądek do nas wszyst­kich. Histeria antyimigracyjna jaka w ostat­nich tygodniach została rozpętana przezskrajne środowiska, a której znaczna jak sięwydaje część społeczeństwa uległa, sprawia,iż mądrość reportażystów odwiedzającychuchodźców w obozach przegrywa z narracjąlansowaną przez polityków w specjalnychdla nich warunkach – tj. w trakcie kampaniiwyborczej. Wybory już za nami. Czy terazwzniesiemy się poza te podziały i zachowa­my godnie pamiętając o tym, iż w przeszłościto my otrzymywaliśmy schronienie?

Podsumowująca myśl WojciechaTochmana dotycząca prezentowanej książkibyła następująca: „Chcieliśmy pokazać, żeludzie na całym świecie są do siebie podob­ni”.

A my – czy jesteśmy w stanie spojrzećw lustro i zobaczyć tam twarz uchodźcy?

MUNDEK KOTERBA

11

DĄŻENIE DO IDEAŁU

Jak żyć, gdy zewsząd nawołują nas dozmiany na lepsze? Bądź najlepszą wersjąsiebie, nic samo się nie zrobi – i ty możesz,jak nie ty to kto i inne slogany, które bom­bardują telewizję, Internet, a nawet prasę.Dokąd nie pójdziesz, wszędzie widzisz rekla­my z Ewą Chodakowską – trenerką całejPolski, która próbuje cię namówić na 40 mi­nut ćwiczeń dziennie. Tuż za rogiem czai sięAnna Lewandowska, żona naszego zdolnegopiłkarskiego „Lewego”, która ma plan jakodmienić twoje życie i zmienić dietę nazdrową. Do tego wszystkiego pod naciskiemznajomych kupiłeś karnet na siłownię, a tamdokoła filmy, broszury i plakaty z Natalią

Gacką, która z uśmiechem pręży swoja bo­skie ciało i przekonuje, że w „180 dni” naro­dzisz się nowy ty.

BYCIE FIT TO PODSTAWA

Kiedy uporasz się z pierwszą falą mo­tywacyjnego bełkotu o tym, jaki wpływ natwoje życie ma dieta (wegańska, paleo, Du­kan, bezglutenowa i moja ulubiona dietacud) możesz śmiało zrobić krok naprzódi przyjrzeć się swojemu odbicie w lustrze.Jeśli osoba, którą tam dostrzegasz nie zado­wala cię w stu procentach, bądź pewien, żejesteś na najlepszej drodze do tego, byzmienić się na lepsze.

MOTYWACYJNYBEŁKOT

Ile razy zdarzało ci się obiecywać, że od poniedziałkuzabierasz się za dietę. Od następnego tygodnia zaczy­

nasz intensywny kurs angielskiego, włoskiego czy cho­ciażby niemieckiego. W nowym roku zrobisz prawojazdy, przeczytasz 52 książki, zgłębisz tajniki kuchni

azjatyckiej i pojedziesz w podróż dookoła świata. A i ju­tro na pewno ci się uda. Od jutra zmotywowana, czy teżzmotywowany zaczynasz pełną parą twoje nowe, lepsze

życie. Brzmi znajomo?

12

Pierwszym krokiem będzie zmianawspomnianych wyżej nawyków żywienio­wych. Tutaj pełna dowolność: im dieta mabardziej egzotyczną nazwę, tym lepiej. Imbardziej wysublimowane i skomplikowaneprodukty – tym lepiej. Wtedy masz pew­ność, że twoje notowania towarzyskie nafejsbuku i instagramie natychmiastowowzrosną. Tylko nie zapomnij codziennie do­dawać zdjęć z nasionami goi, ekologicznymkurczakiem i mlekiem sojowym, najlepiejwłasnej roboty przygotowanym w zaciszudomowych pieleszy.

Po drugie: koniecznie zacznij ćwiczyć.Tutaj absolutnie nie ma znaczenia ani twójwiek, ani płeć, ani obecny stan zdrowiai kondycja. Należy postępować w myśl: „ćwi­czyć każdy może, trochę lepiej lub trochę go­rzej”. Tutaj do wyboru masz dwie strategie:ćwiczenia w domu lub opieka z trenerempersonalnym, koniecznie w najbardziej ba­nanowym klubie fitness w mieście.

Decydując się na ćwiczenia z jednąz popularnych trenerek w domu, konieczniedokumentuj swoje postępy na kontach spo­łecznościowych. Rób masę zdjęć, kręć filmikii nakup wszelkie możliwe sportowe akceso­ria, które uda ci się zdobyć w Lidlu lub Bie­dronce. Pamiętaj, że po pierwszym odbytymtreningu masz prawo apelować na swoimwallu do znajomych, by nawrócili się na je­dyną słuszną drogę i zaczęli ćwiczyć razemz tobą. Natchniony wpisami Ewy Choda­kowskiej szerz ideę ruchu, wszędzie gdzie sięda.

Niech twojego szefa nie zdziwią twojenotoryczne spóźnienia, gdyż od teraz pięt­naście pięter w korporacji pokonujesz scho­dami, gardząc pracowniczą firmą. Piwo zeznajomymi z uczelni odpada, gdyż od tejpory nosisz ze sobą lanczboxy wypchane pobrzegi kiełkami mung, soczewicą i tofu.A w swoim lanserskim kubeczku ze Star­bucksa nosisz świeżo zaparzoną zieloną ka­wę o smaku trawy, twierdząc, że smakuje cii dodaje energii.

13

W przypadku podjęcia decyzji o tre­ningu pod opieką profesjonalnego trenerapersonalnego, szykuj się na prawdziwy wy­cisk. Od tej pory do twojego słownika na sta­łe wejdą takie słowa jak: cardio, interwały,redukcja, masowanie, koktajl proteinowyoraz cheat meal. Chodząc na siłownię nie za­pomnij o korzystaniu z Endomondo, abymóc chwalić się przebytymi kilometrami nabieżni w sieci. Dla ulepszenia swojego wize­runku możesz masowo lajkować wszelkiewydarzenia o tematyce sportowej typu: biego pączki, joga dla seniorów, maraton kula­wych i pięciobój recydywistów – grunt tobyć na czasie i pójść całym sercem w swojąpasję. Nie od dziś wiadomo, że maksymalnezaangażowanie to podstawa sukcesu, a twojąaktywność być może dostrzeże sam FilipChajzer i od tej pory staniesz się pierwszymsportowym bohaterem Rzeczpospolitej?Szanse są naprawdę wielkie, wystarczychcieć…

W ZDROWYM CIELE ZDROWYDUCH

Ale warto pamiętać że nie samymsportem i dietą człowiek żyje. Co w takim ra­zie z naszym wewnętrznym rozwojem? Ko­niecznie trzeba zaangażować się we własnyrozwój osobisty. Tutaj na pierwszy ogieńpójdą wpisy na blogach poświęcone moty­wacji, sukcesowi i spełnieniu marzeń. Jeśliwydaje ci się, że za rogiem nie kryje się suk­ces, to oznacza, że chadzasz nie odpowiedni­mi ścieżkami. Od tej pory twoja porannatrasa po kajzerki lub popołudniowy spacerz Azorem powinna przebiegać inaczej. Jeślirobisz zawsze coś tak samo, jak masz zmie­nić swoje życie?

No właśnie, idee, które bombardująnas z każdej strony tworzą powoli w twojejgłowie mętlik. Co wybrać?! Spokojnie,zgodnie z modą na slow, od tej chwili mo­żesz nie śpieszyć się jedząc, biegnąć, a nawetpracując. Najnowsze trendy wykazują, żesztuką jest minimalizm, czyli gonitwa w wy­ścigu szczurów, za pieniądzem nie jest rów­nież wskazana. Jeśli marzy ci się kariera jaku Wilka z Wall Street, wiedz że wystarczytylko chcieć, a wszystko może się zdarzyć.

UWIERZ W „DUCHA”

Zatem w czym tkwi sekret byciaszczęśliwym? Którą ścieżkę motywacji wy­brać, by nie zwariować? Czy naprawdę dziśkażdy musi ćwiczyć, liczyć kalorie i znaćbiegle siedem języków, żeby czuć, że nadążasię za współczesnym światem? Odpowiedźna powyższe pytania jest banalna. Ty. Ty je­steś kluczem do własnego sukcesu. Nie żad­ni trenerzy (ani ci od ćwiczeń, ani od życia),tylko ty jesteś siłą napędową swojego sukce­su. Sukces to twoja osobista miara wła­snych potrzeb i wskaźnik realizacji marzeń.To prawda, że „możesz wszystko, jeśli tylkobędziesz chciał”. Człowiek to niesamowita„maszyna”, która funkcjonuje na różnychpoziomach wydajności i świadomości. Lu­dzie mają ogromny potencjał, umiejętność,samodzielnego myślenia i abstrakcyjnegopostrzegania świata. To właśnie w nas sa­mych tkwi magiczna siła, która się nazywasilna wola. Silna wola, chęć, motywacja, de­terminacja – to wszystko to pochodne na­szego własnego sukcesu. Wszystko inne totylko motywacyjny bełkot.

ANNA CHOMIAK

14

Witaj, strudzony wędrowcze!Widzę, że nasz kotek przed wejściem cięprzestraszył, wystawiając pazurki… No nic,zapraszamy dalej. Ach, zapomniałbym – dajdrobny datek naszemu woźnemu, inaczej cięnie przepuści!

Dobrze, ja dzisiaj będę twym prze­wodnikiem po długich i mrocznych koryta­rzach naszego uniwersytetu. Jestem W.Ergiliusz, twórca najstraszliwszych kolo­kwiów. Niestety, nie dostąpiłem dobrej no­winy punktów ECTS i nie mogę wciąż odejśćna spokojną emeryturę… Dlatego też dzisiajwybrano mnie na twojego przewodnika.

Zatem nie traćmy więcej czasu, bomamy dużo do zwiedzenia! Dzięki dotacjomz Unii Europejskiej wybudowaliśmy najdo­skonalszy budynek uniwersytecki w Polsce.Ma unikalną konstrukcję: piętra są budowa­ne w dół, nie do góry. Ha! Przyznać trzeba,że to niezwykła innowacja. Przejdziemy siępomału po każdym z nich. To co, zaczyna­my?

Teraz jesteśmy na 1. piętrze. Słyszyszten cichy szloch? Te klątwy rzucane prze­ciwko całemu światu? Widzisz tych zapłaka­nych, zasmuconych ludzi? To ci, którzyupadli i nie dokończyli zaszczytnej wędrówkistudenta. Pokonała ich sesja! Zhańbili sięi już nigdy nie przestąpią progów przybytkupracy! A tam, za nimi, ci siedzący przy ogni­sku, w obdartych ubraniach, to ci, którzyzhańbili nie tylko siebie, ale także i dobreimię swojego uniwersytetu. To absolwenci,którzy nie znaleźli wejścia do przybytkupracy!

Nie patrzmy już więcej na ich sromo­tę. Zejdźmy na 2. piętro. Przejdźmy tymdługim, ciemnym korytarzem. Tylko pamię­taj: nie otwieraj żadnych z tych licznychdrzwi! I nie zwracaj uwagi na te głośnewrzaski i krzyki. To okrzyki dzikiego, barba­rzyńskiego ludu, który za swój plemiennyzwyczaj obrał picie alkoholu. Ci odrażającytubylcy zwą swój ląd akademikiem…

Ach, a teraz moje ukochane piętro!Widzisz tych ludzi, z długimi, siwymi bro­dami, z namaszczeniem pochylających się

Uniwersytetimienia

Dantego Alighieri

16

nad zwojami papieru? Widzisz jak przeglą­dają te opasłe tomiszcza, szukając czegoś za­wzięcie, by potem zapisać coś na swychpergaminach? To ci wielcy tego uniwersyte­tu, którzy przygotowują kolokwia dla adep­tów wiedzy! Pytasz co tam płonie w piecu?To indeksy studentów, którzy nie zaliczyli –płoną wiecznym, nieugaszonym ogniem…

A na tym piętrze dbamy o dobrą for­mę naszych studentów! Oto tu, tuż obok naswłaśnie wychodzą z sali po zajęciach skoń­czonych. A teraz patrz: czy widzisz tam, zahoryzontem niknące drzwi do sali kolejnej?Nie widzisz? Wierz mi – jest tam, hen, henza lasami. I tylko 15 minut na wędrówkę –inaczej kara ich spotka!

Chodźmy dalej. Widzisz tą biednądziewczynę, z książką w ręku, siedzącąwśród tłumu dzieci? Ach, jak szarpią ją zawłosy, jak rozrabiają, jaki harmider robią…Pytasz co robi? Inicjację przechodzi. Ten tyl­ko do przybytku pracy wejść może, ktowpierw do przybytku praktyk wszedł!

To zaś piętro szóste. Jakbym mógło ciszę cię prosić. Spójrz – wszyscy pracująw pocie czoła i piszą w swych zeszytach. Niechcą żadnego słowa uronić z nieskończone­go zdroju mądrości Profesora. Czysłyszysz wielkość tych słów?Czy dostrzegasz ich mą­drość? Nie, nie budźtych, co posnęli: ci, conie umieją słuchać, niesą godni tego zaszczy­tu!

Kolejne piętro.Cóż za kolejka! Niknieza widnokręgiem i jakwąż się wije… Kilome­try grubego, gadziegocielska, które wolnopełznie do przodu…Dokąd? Jakże to – niewiesz? Toż to nasz se­kretariat!

Teraz zachowajostrożność. Widzisz temroczne postacie, jak sto­ją w rzędzie? Ich zadanie

wielce odpowiedzialne jest! Jeśli student tuzawędruje, do każdej musi po kolei się udać.One zaś mają prawdę z niego wydobyć i głu­potę wykazać, czasami zaśmiać się szyderczolub zwiesić głowę ponuro… Jak jedna kończystudenta maglować, już następna go bierzew obroty. One są Sesją, bo gnębią wielu.

I wreszcie: piętro ostatnie, dziewiąte!Oto i tron króla naszego uniwersytetu. Niebój się, podejdź swobodnie – zbyt on wielki,by dostrzec marnego człowieka. Starczy!Widzisz? Oto trzy paszcze jego, w którychprzeżuwa przez wieczność Studenta, Wykła­dowcę i Panią Z Dziekanatu. Rządzi okrutniei jedynie wedle swej woli. Tyran i sadysta!Pytasz jak brzmi imię jego? USOS!

Drżysz… Ze zmęczenia czy przeraże­nia? Nieważne… Patrz, u stóp USOS­a jestklapa w podłodze. Otwórz ją i znajdź nakońcu korytarza schody ku górze. One ciędoprowadzą tam, gdzie zmierzasz: do przy­bytku pracy…

TOMASZ JAKUTGRAFIKA: KINGA ZIEMBIŃSKA

17

Karolina Przywara

Dwa tysiące ludzkich twarzy

Lata 90., Dębica. Stara kamienica i jejnowy właściciel porządkujący strych. Wśródrupieci znajduje jednak skarb – pudło,a w nim ponad 1200 szklanych negatywów.

Mimo niesprzyjającej aury i praktycz­nie zerowego zabezpieczenia negatywy prze­trwały – w większości były to portrety ludzi zlat 20. i 30. ubiegłego wieku. Ich autorkąbyła nieznana dotychczas Stefania Gurdowa,która na swoich kliszach zostawiła niezwykłyprzekrój społeczeństwa dwudziestoleciamiędzywojennego.

Gurdowa była nadzwyczajną kobietą,biorąc pod uwagę czasy, w których żyła. Nie­zależna, dążąca do upatrzonego wcześniejcelu, przedsiębiorcza i nieuległa, stanowiłaniemalże przeciwieństwo ideału ówczesnejkobiety. Krótko po urodzeniu swojej córkiZofii postanowiła zakończyć nieudane mał­żeństwo i żyć na własną rękę. Razem z dziec­kiem wyprowadziła się ze Lwowa i osiadław Dębicy, gdzie w 1921 roku otworzyła swojestudio fotograficzne. Interes prosperował,przynosząc spore zyski. Stefania zdecydowa­

ła się więc otworzyć dwie filie: w Mielcui Dobczycach. Niespokojne czasy lat trzy­dziestych przyniosły jednak wiele strat fi­nansowych. Stefania podejmuje kolejnyodważny krok: zamyka swoje studio i znówpakuje walizki, by przenieść się na Śląsk,gdzie otwiera dwa kolejne zakłady. Po wy­buchu wojny fotografka straciła jednak nie­mal cały dobytek. Jej studio zostało przejęteprzez hitlerowców, ją natomiast zdegrado­wano do zwykłego pracownika. Nigdy nieodzyskała ani atelier, ani negatywów swoje­go autorstwa. Nieco zapomniana zmarław 1968 roku, a zdjęcia, które udało jej sięzachować w swoim mieszkaniu zostały wy­rzucone.

Zbieg okoliczności sprawił, że jej ta­lent został doceniony po raz kolejny. Jede­naście lat po odnalezieniu negatywów,z inicjatywy krakowskiej fundacji ImagoMundi, zostają one stosownie odrestauro­wane i zabezpieczone, a fotografie wywoła­ne. Ponad 1200 negatywów, na którychw większości zestawione są dwa portrety,stały się przedmiotem wystaw, które wzbu­dzają zachwyt na całym świecie. Możemy jepodziwiać również w albumie Klisze prze­chowuje się, wydanym w 2008 roku.

KWESTIAPRZYPADKU

Karolina Przywara

19

Z pozoru proste portrety zachwycająmnie niezwykłą głębią. Każda postać przed­stawiona jest w sposób, dzięki któremu mo­gę niemal dostrzec cechy charakterumodela. To coś więcej niż tylko fotografie nazamówienie, to antropologiczny przekrójpolskiego społeczeństwa tamtych lat. Gur­dowa nie traktowała fotografii tylko jakoźródła dochodu, na zdjęciach uwieczniaławszystkich bez względu na zawód, pocho­dzenie, płeć czy wiek. W ten sposób zbudo­wała niezwykły obraz, który zachwyciłtysiące ludzi na całym świecie.

Patrząc na fotografie Stefani Gurdo­wej wyłapuje spojrzenia postaci na nichprzedstawionych. Zastanawiam się kim byli ijak znaleźli się w studiu fotografki, bo choćciężko jest mi znaleźć jakiekolwiek kryte­rium doboru modeli, to łączy ich jedno: ano­nimowość. Ciekawi mnie też sposób łączeniaze sobą portretów dwóch osób. Może Gurdo­wa kierowała się po prostu oszczędnością,a może w tym z pozoru losowym doborzeukryte jest jakieś głębszy sens, którego nie

potrafię dostrzec. Zawarta w zdjęciach Ste­fanii tajemnica sprawia, że są niemal ma­giczne w swojej prostocie.

Homer pracuje w biurze statystycznymNikt nie wie, co robi w domu1.

Vivian Maier była nianią. Żyła w No­wym Jorku i Chicago i nie wyróżniała się ni­czym, co przyciągałoby wzrok na dłużej niżkilka chwil. To, co sprawiło, że zapisała sięw historii fotografii zostało odkryte dopierogdy miała 81 lat. Nie dane jej było jednakdoczekać chwili, w której cały świat obiegłyjej genialne fotografie: zmarła tuż przedtym, jak ich odkrywca poznał jej nazwisko.

Niektórzy nazywają ją „PrawdziwąMarry Poppins”. Często zabierała swoichpodopiecznych na spacery do najgorszychdzielnic Chicago, by uwieczniać proste,uliczne scenki, które po wielu latach za­chwyciły krytyków. O niej samej niewielewiadomo: urodzona w Nowym Jorku z mat­ki Francuzki i ojca Austriaka. Dzieciństwo

Fot. Stefania Gurdowa

20

spędziła na podróżach między USA a Fran­cją. W końcu osiedliła się w Chicago. Jejprace nie ujrzały światła dziennego do czasu,gdy w 2007 roku 26­letni John Maloof kupiłna aukcji pudło z 30 tysiącami negatywów.Zdjęcia, które w nim odkrył zafascynowałygo do tego stopnia, że postanowił podzielićsię nimi ze światem, usilnie starając się zna­leźć autora. Udało mu się w 2009 roku, nakilka dni po śmierci Vivian.

Fotografie Maier stawały się corazbardziej popularne, a ich ceny rosły z za­wrotną szybkością. Znajomi fotografki,w tym również dzieci, którymi się opiekowa­ła, nie mieli pojęcia o jej niezwykłym talen­cie. Określenia, jakie padały przy próbie jejcharakterystyki to najczęściej: ekscentrycz­na, tajemnicza czy po prostu dziwaczna.Swoje zdjęcia zachowywała tylko dla siebie.Pewnie nie dowiedzielibyśmy się o tej nie­zwykłej postaci, gdyby nie zadziałała – poraz kolejny – siła przypadku.

Jestem jednak pewna, że to nie przy­padek sprawiał, że zdjęcia Vivian są tak nie­samowite. Zawsze czarno­białe, o niemalperfekcyjnej kompozycji, godnej najwybit­niejszych fotografów ulicznych. To niesamo­wite, że amatorka mogła tworzyć takie dziełasztuki. Wychwytywała z pozoru banalnescenki, nadając im charakter i znaczenie,znakomicie reprezentując tym sa­mym nurt fotografii ulicznej. Fakt,że nie posiadała żadnego wykształ­cenia w tym kierunku, sprawia, że –chcąc, nie chcąc – nadajemy jejzdjęciom nieco inne znaczenie, wi­dząc w nich nie tylko świetnywarsztat i styl, ale również niezwy­kłość, jaką nadała im sama postaćich autorki.

Ona sama nigdy nie publiko­wała swoich zdjęć. Wszystkie za­mknięte były przed światem w jejpokoju na poddaszu, gdzie marno­wał się ich niezwykły potencjał.

Vivian fascynuje mnieswoją ekscentrycznością. Na jej fo­tografie mogę patrzeć się bez końca iwciąż odkrywać nowe szczegóły, do­

powiadając własną historię do jej ujęć. Za­stanawia mnie, jakie podpisy mogłaby imnadać. Pewnie oryginalne, może nawet dzi­waczne jak ona sama. Czyżby nie zdawałasobie sprawy z wielkiego talentu, który po­siada? Co sprawiło, że nigdy nie zdecydowa­ła się opublikować swoich zdjęć?

Wielu mówi, żeby powstrzymać się narazie od wpisywania jej do podręcznikówfotografii. Porównując jednak jej zdjęcia dotych autorstwa znanych fotografów, nie mo­gę powstrzymać się od stwierdzenia, że jestto nieuniknione. Niezwykła forma i treść,jaka za sobą niesie sprawiają, że nie sposóbjest przejść obok nich obojętnie, a fascynu­jąca historia Vivian dopełnia tego obrazu.

Kolekcjoner starych aparatów ChrisA. Hudges zbiera tylko te okazy, które mająw środku niewywołaną kliszę. Może jest tosposób na odkrycie kolejnego wielkiego ta­lentu, którego owoce będziemy mogli podzi­wiać na wystawach i w albumach? Pozostajemi czekać na kolejne objawienie, które trafi– dzięki przypadkowi – na języki krytyków.

MAGDALENA OLCHAWA

1 Wisława Szymborska, Spis ludności.

Fot. Vivian Maier

21

Wydawać się może, że w pol­skim humanizmie akademickim dostrzecmożna pewną niepokojącą, schizofrenicznątendencję. Z jednej strony, zwłaszcza wśródnowego pokolenia, szerzy się przekonanie,że tekst można interpretować w sposób do­wolny, swobodnie wybrany przez interpreta­tora, z drugiej zaś strony, głównie wśródstarszej generacji humanistów, pokutuje po­gląd, że określone teksty należy odczytywaćprzy pomocy ściśle określonych narzędzi in­terpretacyjnych.

Różnicę pomiędzy obydwoma poglą­dami najprościej wyjaśnić na podstawie pro­stego przykładu. Wyobraźmy sobie, że udałonam się zebrać zespół kompetentnych bada­czy literatury, by raz na zawsze przygotowaćjedyną i właściwą interpretację Wielkiej Im­prowizacji Konrada z Dziadów, cz. III.Znawcy romantyzmu niemal od razu wyja­śnią wszystkie symbole tego wiekopomnegomonologu przy użyciu pojęć przez lata wy­pracowanych na podstawie dokładnych ba­dań hermeneutycznych i przy niepominięciujakiegokolwiek elementu bogatego kontek­

stu kulturalno­społecznego epoki. Usłyszy­my o romantycznej teorii sztuki, o micieprometejskim, o demonach i bluźnierstwie.Zobaczymy Konrada jako wielkiego bun­townika, który odrzuca swoje przeznaczeniejako Boży pomazaniec. Dostaniemy wizjęspójną i logiczną – każdy wniosek będziepoparty odpowiednimi wręcz matematycz­nie precyzyjnymi argumentami. Stara, dobraszkoła!

I po tej skrajnie ułożonej interpretacjiistnieje szansa, że bardziej liberalni badaczecałkowicie odrzuciliby kontekst historyczny,wiedzę o pozostałej twórczości danego auto­ra czy nawet ogólne informacje o epoce ro­mantyzmu. Całkiem możliwe, żestwierdziliby, iż dzieło to należy interpreto­wać jako autonomiczną całość, w oderwaniuod wszystkiego innego – jako tekst istniejącydla samego siebie. Jeszcze dalej pójść mo­gliby miłośnicy nowych teorii i wkrótce oka­załoby się, że Konrad jest symbolemmęskiego dążenia do dominacji nad światemkobiecym, uosobionym przez zdeifikowanąformę kobiecej płodności. Pasuje? No prze­cież!

UŻYWAĆKSIĄŻEK

22

Spory na temat możliwości i popraw­ności konkretnych interpretacji toczą się odlat i prawdopodobnie toczyć się jeszcze będąprzez wieki. Jedna, jak i druga strona kon­fliktu nieustannie twierdzą, że mają rację –i jak dotąd żadnej z nich nie przyszło do gło­wy, że być może obydwie mają rację równo­cześnie…

Zostawmy jednak ten nierozwiązy­walny konflikt na boku, gdyż jest jeszczetrzecia droga cieszenia się z literatury. Dro­ga, która być może jest najbardziej humani­styczna. Dzięki niej nie pozostajemy jedyniebiernymi odbiorcami literackich treści, leczstajemy się czynnymi użytkownikami litera­tury. Biorąc książkę do ręki, rozumiemy, żeksiążka ta ma nam służyć.

Wśród niektórych wierzących chrze­ścijan wytworzył się ciekawy sposób rozwią­zywania codziennych problemów. W chwili,gdy mierzą się z trapiącą ich kwestią i niepotrafią znaleźć sensownego rozwiązania,sięgają po Pismo Święte, otwierają je na lo­sowej stronie i czytają, a następnie odnosząte słowa do swojej obecnej sytuacji. Tym sa­

mym nie jest to bezmyślna, bezowocna lek­tura. Ba, nie jest to nawet jedynierefleksyjne wczytanie się w słowa mądrości.To zdecydowanie coś więcej. To poczucie, żesłowa przeczytane przed chwilą zostały na­pisane specjalnie dla nas, by rozwiązać naszproblem, który trapi nas w tej właśnie chwi­li. To tak, jakbyśmy zaprosili do domu naj­lepszego przyjaciela i zapytali się go o radę,a on nam by jej udzielił. Tym samym wyry­wamy książki z ich zastanego świata i prze­nosimy do mitycznego „tu i teraz”, robimyz nich równorzędnych partnerów do dysku­sji i pozwalamy wpływać na nasze życie.

Używanie książek stoi w sprzecznościz dążeniem do ich interpretacji. Niemniejdobrze użyta książka może zdziałać cuda.Może stać się przewodnikiem po górskichszlakach albo powiernikiem tajemnic. Możebyć asystentem w kuchni albo psychotera­peutą. Trzeba tylko uważać, żeby nie na­tknąć się na książkę­tyrana, bo wówczas tomy możemy zostać użyci…

TOMASZ JAKUT

23

Czy graliście kiedyś w jakąkol­wiek odmianę pokera? Jeżeli odpowiedźbrzmi „tak”, to możecie przeczytać ten arty­kuł. Jeśli zaś nigdy wam się to nie zdarzyło –tym bardziej zachęcam do przeczytania go.Nie będzie tutaj bynajmniej wzmianki o za­sadach gry: te bowiem są powszechnie zna­ne, a jeśli nie, to łatwo można je wyszukaćw Internecie. Ten tekst będzie o spojrzeniuludzi na tę grę. O nerwowym ocieraniu czołaz potu za każdym razem, kiedy słyszą słowo„poker”.

Poker to hazard – tak stanowi prawoRzeczypospolitej Polskiej. Co ciekawe jed­nak, powszechnie znana (chociaż nie cieszą­ca się dobrą sławą) Ustawa Hazardowa niedefiniuje czym właściwie jest poker. I takpolitycy uznają ją jako grę hazardową. Poke­rzyści zaś uważają, że jest to gra strategicznapołączona ze sportem. Zgaduję, że żadnej zestron nie można przyznać racji, skoro grao nazwie poker nie została zdefiniowana.

Jednak słowo „poker” wywołuje dużo emo­cji. Na tyle dużo, że toczy się o niego – o jegolegalizację – coraz głośniejsza walka.

Ustawa z dnia 19 listopada 2009 rokuo grach hazardowych definiuje gry losowejako „gry o wygrane pieniężne lub rzeczowe,których wynik w szczególności zależy odprzypadku, a warunki gry określa regula­min” (Art. 2.). Ustęp 5 tegoż artykułu jakoprzykład podaje „gry w karty: black jack,poker, baccarat”. Strona, która jest za lega­lizacją pokera w Polsce, absolutnie nie zga­dza się z podawaniem swojej ukochanej gryjako przykładu gry losowej. Ich dowodem sąbadania kanadyjskich naukowców z Uni­wersytetu Alberta, którym udało się stwo­rzyć „gracza idealnego”. Jest to komputer,który do minimum ogranicza możliwośćprzegrania rozdania poprzez nic innego jakkalkulację ryzyka. Wobec tego można uznaćpokera jako bardzo skomplikowaną mate­matykę, co z kolei eliminuje go z grupy gierlosowych, „których wynik w szczególności

WALKAO POKERA

24

zależy od przypadku”. Fani pokera zgadzająsię co do tego jednogłośnie, osoby jemuprzeciwne są zupełnie innego zdania. A coz resztą społeczeństwa?

Nie ukrywajmy – spojrzenie na poke­ra wśród większości Polaków jest jedno: jestto gra, w której można przegrać wielkie pie­niądze i dlatego lepiej w nią się nie bawić.W tym momencie warto zapytać: a co z grączysto rozrywkową, bez stawiania na szaliżadnych pieniędzy? Zapewne wówczas mo­glibyśmy usłyszeć sławetne już „od tego sięzaczyna…”. Jeśli ktoś stracił dom, rodzinęi normalne życie przez nadużywanie narko­tyków, to zapewne jego okres przed braniemzakazanych środków wypełniało „ekspery­mentowanie” z różnymi tabletkami, wywo­łującymi takie a nie inne efekty. Tak samojest tutaj: ktoś stracił swój majątek, grającw pokera, dlatego, że zanim grał na poważnesumy, to uczył się zasad gry i urządzał wie­czorki ze znajomymi, spędzane przy „zielo­nym stole” gdzie stawką były plastikoweżetony. Oczywiście, odpowiedzią na pytanie:

„Jaki jest bezpośredni powód strat finanso­wych naszego „ktosia” z przykładu?” jest„nierozważna gra” a nie „rozpoczęcie karierypokerzysty”. Jednak przyszło nam żyćw kraju, w którym poker nie jest akcepto­wany przez przeciętnych Kowalskich, boją­cych się jedynie o straty finansowe. Corazwięcej obywateli ucieka od takiego myślenia.Poker przybiera w Polsce na sile. Walkaz ustawą hazardową może okazać się sku­teczna, gdyż jeszcze częściej słyszy się o jejwyrzuceniu. Sytuacja na tym polu robi sięciekawa.

Są ludzie, którzy mówią, że poker togra bardziej przypominająca strategiczne„planszówki”. Inni zaś uważają, że jest toczysto hazardowa sprawa, w której zwycię­stwo zawdzięczamy wyłącznie szczęściu.Rodzi się jednak pytanie: ile spośród tychosób zawdzięcza swój osąd wychowaniuw takiej a nie innej kulturze obyczajowej?I czy przypadkiem nie jest to sąd a priori?

ADRIAN BRYNIAK

25

Dosłownie kilka dni temu zmu­szony byłem udać się do Krakowa w niezwy­kle ważnej sprawie: broniłem swojegolicencjatu. Padło kilka pytań, z niektórymiporadziłem sobie dobrze, z innymi nieco go­rzej. Wśród celnych pocisków mającychsprawdzić moją wiedzę trafił się także tenz wygrawerowanym imieniem „Kordian”.Również i z nim sobie poradziłem, niemniejusłyszałem, że mój Kordian to Kordian ste­reotypowy. Nie przeczę – zaintrygowałomnie to.

Po zdanym egzaminie, jak to każdystudent­absolwent ma w zwyczaju, posze­dłem… No właśnie nie tam, wy przywiązanido stereotypów czytelnicy! Poszedłem se ku­pić obwarzanka. I żując go, rozmyślałem nadtym, co usłyszałem kilka chwil wcześniej.Stereotypowy Kordian uparcie pałętał się po

mojej czaszce, wprowadzając popłoch i za­męt wśród moich (mam nadzieję wciąż licz­nych) szarych komórek. Zmuszał doszukania odpowiedzi na pytanie, którego nieumiałem do końca sformułować. I wówczas,przełykając kolejny kęs zakalcowatego ciasta(kolejny punkt w Krakowie, który należywpisać na czarną listę antyobwarzankowejabominacji), doznałem olśnienia: OBWA­RZANEK! To on był wszystkiemu winien.

Nie, nie martwcie się – wasz ulubiony(bo jestem ulubiony – prawda?!) redaktorMagnifiera nie oszalał (do reszty…) i wciążjest świadomy tego co pisze. Obwarzanek byłwinny. I doskonale to obaj wiedzieliśmy. Towłaśnie przez niego mój Kordian stał sięstereotypowy. I nie tylko zresztą on. Z wnę­trza mojej czaszki wyłaniać zaczęły się innepostacie, rzeczy i zjawiska, które uznać mu­siałem za czysto stereotypowe wyobrażenia.Dużo ich było, dużo.

OBWARZANEK

26

„Ale zaraz zaraz – jak kawałek zakal­cowatego ciasta może być czemukolwiek wi­nien?” – zapyta co bardziej rozgarniętyczytelnik. Już tłumaczę: obwarzanek jest ar­chetypem stereotypizacji. I tym, jakże mą­drze i podniośle brzmiącym, stwierdzeniemzakończyła się moja krótka znajomość z za­kalcem, zakończona dla niego niezbyt miłymnurkowaniem w jeziorku kwasu solnego.

Tak, od obwarzanka zaczyna się hi­storia mojego stereotypowego patrzenia naświat. Pamiętam czasy, gdy byłem jeszczemałym, niewinnym chłopcem, który wrazz babcią udał się do miasta polskich królów.Wówczas to zostałem zepsuty przez wielko­miejski hedonizm kulinarny, jakim były cu­downe obwarzanki (przynajmniej tak jepamiętam!) sprzedawane w bliżej nieokre­ślonej części Krakowa. Ten obraz tak mocnowrył się w moją pamięć, że odtąd biednemiasto nad Wisłą stało się synonimem„miejsca, w którym sprzedają to dobre,

okrągłe coś”. W przezwyciężeniu tej krzyw­dzącej opinii na pewno nie pomogła postawamatki, która jedyne co chciała bym przy­wiózł z Krakowa po obronie, były obwarzan­ki (najlepiej z serem). Tym sposobem, gdyktoś mnie kiedyś zapyta z czym kojarzy misię Kraków, bez zająknięcia odpowiem, żez obwarzankiem.

Z tego samego powodu mój Kordianto spiskowiec i niedoszły królobójca, a Ame­rykanin to gruby miłośnik fast­foodów.I chyba nic już tego nie zmieni. Dzięki ste­reotypom uporządkowałem cały swój świat– i prawdę mówiąc, wygodnie mi w nim.Dlatego w weekend pojadę do Krakowa naobwarzanka, by jedząc go w świetle zacho­dzącego słońca pomyśleć o zamerykanizo­wanym Kordianie­spiskowcu.

TOMASZ JAKUTGRAFIKA: KINGA ZIEMBIŃSKA

27

Kuchnia niemiecka przeszław ostatnich latach sporą metamorfozę. Jestto spowodowane głównie wzbogacaniem siękulturowym tego kraju. Tendencje kulinarneNiemców uległy zmieszaniu z kuchnią wło­ską, turecką, rosyjską czy chińską. Co jednakcharakteryzuje tę prawdziwą, rdzenną kuli­narną kulturę naszego sąsiada? Czy różni sięona znacząco od tej znanej nam z wnętrz na­szych domów, której królowymi są naszemamy i babcie?

Kiedy przed kilkoma laty po razpierwszy wybrałam się na festyn niemiecki,w Neukloster, na północy Niemiec, uderzyłamnie prostota oraz tłustość serwowanychtam dań. Piwo, frytki i wszelkiej maści kieł­basy, serwowane prosto z grilla lub w posta­ci słynnej Currywurst. Ponownie spotkałamsię z tym rozpoczynając tu pracę i dzieląc

stół z moją Gastfamilie. Kuchnia niemieckacharakteryzuje się stosunkowo małą ilościąwarzyw i dużą ilością mięsa, zwłaszcza czer­wonego. W Baden Wurtembergii bardzo po­pularne są pochodzące stąd Spätzle, czylimakaron przypominający nasze polskie laneciasto. Je się go najczęściej w połączeniuz sosami i (a jakże!) mięsem. Niemcyupodobali sobie również Maultaschen, którewyglądają nieco jak pierogi. Są one wypeł­nione szpinakiem i cebulą, a czasem teżmielonym mięsem bądź kawałkami szynki.Spożywać je można na kilka sposobów. Jaosobiście próbowałam dwóch: ugotowanychw rosole, pełniących w nim funkcję makaro­nu oraz przysmażanych z jajkiem. Ciekawajest również legenda, która opowiada o oko­licznościach powstania tego dania. Otóżniemieccy zakonnicy, chcąc oszukać posti móc spożywać mięso, zawijali je wraz z du­żą ilością szpinaku do ciasta. Dzięki ich

Niemcy-

z czym to się je?

28

sprytowi mieszkańcy Baden Wurtembergiido dzisiaj mogą delektować się ich smakiem.Dużą sympatią wśród Niemców cieszy sięteż podawana na zimno Kartoffelsalat, którajest ugotowanymi ziemniakami z dodatkiemoleju, octu i majonezu. Ze słodkich dań nie­zaprzeczalnymi książętami są jabłecznik(Apfelkuchen) oraz naleśniki (Pfankuchen),które niejednokrotnie osładzały mi tęsknotęza naszą polską, domową kuchnią.

A teraz zgadnijcie co jest obowiązko­wym elementem każdej niemieckiej imprezyi spotkania ze znajomymi… Tak! Piwo.W całych Niemczech jest sporo piwnych ma­rek godnych polecenia, choć nasi zachodnisąsiedzi doceniają też Tyskie czy Żywca, któ­re na stałe goszczą w tutejszych sklepach.Bardzo dużą popularnością, zwłaszcza naświątecznych festynach, cieszy się Glühwein,który jest niczym innym jak dobrze znanym

nam grzańcem. Jednym z ulubionych bezal­koholowych napoi Niemców jest Apfel­schorle. Jest to sok jabłkowy rozcieńczonyz wodą gazowaną, zwaną tutaj Sprudlem.

Chociaż jestem zdania, że człowiekw każdym miejscu i sytuacji, a więc równieżwe wszystkich kuchniach świata znajdzie dlasiebie coś, co chętnie doda do swojego oso­bistego zeszytu z przepisami, osobiście nieprzepadam za kunsztem kulinarnym Niem­ców. Gorąco polecam jednak wyprawę natutejsze tereny, zwłaszcza przy okazji odby­wających się tu często festynów, gdzie zaniewielkie pieniądze można wyrobić sobiewłasne zdanie, a może i zasmakować czegoś,co na stałe zagości potem na naszym stole.

EMILIA GWÓŹDŹ

Fot. Dennis Ottink

29

Klaudia Chwastek: Robisz niesamowi­te kolaże. Składasz obraz, do tego do­bierasz tekst, a w całości, gdy się na topatrzy, wygląda na coś niesamowite­go. Twój dobór obrazu do tekstu wy­daje się wręcz perfekcyjny i idealnieskomponowany. Jednak jak Ty byśokreśliła to, co robisz?Monika Stpiczyńska: To, co robię nazwała­bym dokładnie tak, jak Ty to nazwałaś –składam obraz z tekstem. Na portalach in­ternetowych, na które wrzucam kolaże za­wsze opisuję to takimi słowami: zlepiamobrazki i słowa. I to jest dokładnie to, co ro­bię. Przeglądam dziesiątki gazet i szukamw nich wycinków: fragmentów zdjęć, obra­zów, grafik, które mnie zainteresują, ale tak­że tekstów – pojedynczych słów, czy całychzdań, wypowiedzi. A potem próbuję tym wy­cinkom, tym fragmentom zdjęć i tym sło­

wom wyrwanym z kontekstu dać drugieżycie, przekształcić je w coś nowego, w cośmojego, poukładać na swój sposób. Takimizlepkami staram się opowiedzieć o emocjachi o takim naszym życiu wewnętrznym.

Skąd czerpiesz inspiracje na swojezlepki?Jeśli chodzi o inspirowanie się innymi arty­stami, to staram się tego unikać – w miaręmożliwości w ogóle nie oglądam kolaży in­nych osób, bo nie chcę nawet przypadkiemi nieświadomie przenieść czegoś z ich sztukido mojej. Inspiracje i natchnienie same domnie przychodzą, kiedy tylko zobaczę jakiśfajny wycinek albo tekst. Siadam przy biur­ku, otwieram swój umysł, mówię sobie, żenie mam tu ograniczeń i mogę wszystko, ła­pię za klej i kleję.

POSKLEJANY

ŚWIATSklejać obrazy i słowa, tworząc przy

tym sztukę. Realizować marzeniai swoje pasje, zarazem bawiąc się przy

tym. Z Moniką Stpiczyńską o jejkolażach i zlepkowym świecie

rozmawiała Klaudia Chwastek.

30

Z tego co wiem, korzystasz tylko i wy­łącznie z tego, co znajdujesz w gaze­tach. Nie drukujesz żadnych innychobrazków czy treści. Łatwo ci jest zna­leźć odpowiedni element i dobrać docałej wizji, którą masz w głowie, czywręcz przeciwnie?To ciekawe, bo większość osób zakłada, żerobiąc kolaż, zaczynam od tego, że mamw głowie pomysł i szukam już konkretnychelementów. Jest całkiem odwrotnie – kiedysiadam do pracy nie mam zupełnie żadnegopomysłu i żadnego pojęcia o tym, co uda misię dzisiaj stworzyć. To, co powstanie zależyod tego jakie wycinki wpadną mi w oko.Znajduję jeden element, który mi się podobai który będzie centralnym punktem kolażui dobieram do niego pozostałe, na koniec na­pis. Lub odwrotnie – czasem, jeśli wymyślę

wyjątkowo dobry tekst, to od niego zaczy­nam i do niego doklejam resztę. Pracuję fak­tycznie tylko na tym, co uda mi się wyciąćz gazet – czasem z ulotek, katalogów, albu­mów – więc muszę zadowolić się tym, coznajdę. Nie drukuję elementów, których mibrakuje – wtedy całe to moje robienie kolażystraciłoby sens.Parę miesięcy temu robiłam kolaż urodzino­wy w prezencie i całe tygodnie zajęło miznalezienie zdjęcia dzika. Ostatnio szukałamzdjęcia rewolweru, którego pilnie potrzebo­wałam, ale nie znalazłam. Wtedy muszęz czegoś zrezygnować i użyć elementów, któ­re mam na biurku. Co wcale nie jest proble­mem, bo często okazuje się, że nowy pomysłjest lepszy od poprzedniego.

MONIKA STPICZYŃSKA

31

Ile czasu zajmuje Ci zrobienie jednejzlepki? Z jednej strony to w końcu tyl­ko sklejenie ze sobą poszczególnychelementów, jednak z drugiej strony,efekt końcowy jest powalający i moż­na uznać, że to trwa bardzo długo.Tworzenie takich zlepek jest czaso­chłonne?Zawsze najwięcej czasu muszę poświęcić –poza oczywiście samym zdobyciem dobrychi ciekawych gazet – na przeglądanie ich

i wycinanie. Trzeba przejrzeć dokładniewszystkie obrazki i zdjęcia, przeczytać wy­wiady w poszukiwaniu słów. Jeśli mam dozrobienia kilkanaście gazet, to zajmie mi tokilka godzin. Potem bywa już różnie. Słowodaję, że są zlepki, które złożyłam w dosłow­nie piętnaście minut. Nad innymi siedzę go­dzinę, a są też takie, które zlepione czekająkilka dni aż ułożę do nich dobry tekst. Takimój wymarzony wynik, którego bym sobieżyczyła, to kolaż dziennie, ale niestety nie

MONIKA STPICZYŃSKA32

zawsze mi się to udaje. Wszystko zależy odnatchnienia i wycinków – czasem zlepekskłada się prawie sam i po kilkunastu minu­tach jest gotowy, a czasem jest bardziej podgórkę i muszę siedzieć i głowić się co z czymzłożyć, tak żebym była zadowolona.

Masz jakieś swoje ulubione gazety czyczasopisma, z których najchętniej ko­rzystasz? Są to magazyny modowe, ta­bloidy… Czy korzystasz z tego, co poprostu wpadnie Ci w ręce?Tak, mam swoje ulubione tytuły – miesięcz­niki, które kupuję na bieżąco. Najczęściej sąto właśnie magazyny modowe i gazety w sty­lu „K MAG”, „Zwierciadło”, „Pani”, „MaleMen”. Często po prostu będąc w sklepieprzeglądam w szybkim tempie nawet jakieśnieznane mi tytuły i je kupuję, jeśli cośw środku mnie interesuje. Ale tak naprawdęwycinam z czego się da, bo wycinków i gazetjest zawsze za mało. Zdarzało mi się znaleźćkilka interesujących wycinanek w ulotkachz poczty i w katalogach ze sklepów budowla­nych. Jednak kiedyś wpadło mi w ręce kilka­naście numerów gazet z latsiedemdziesiątych i znalazłam tam najlepszewycinki, na jakie do tej pory trafiłam.

Skąd w ogóle pomysł nato, aby tworzyć takiezlepki?Od bardzo dawna, prawie odzawsze, chciałam zajmowaćsię jakąś formą sztuki i mócwyrażać się artystycznie. Coprawda na co dzień zajmujęsię filmem i fotografią, aleszukałam dla siebie czegośbardziej twórczego i arty­stycznego. Marzyło mi sięmalarstwo albo rysunek,niestety w tych dziedzinachzdecydowanie brakuje mitalentu. Ponad rok temu,całkiem przypadkowo i napróbę, zrobiłam swój pierw­szy, bardzo prosty kolaż,który nawet wizualnieznacznie różnił się od tych,które robię teraz. Spodobał

mi się i pomyślałam, że chętnie zajęłabymsię czymś takim, ale – nie wiem nawet dla­czego – odłożyłam to i nic z tym nie zrobi­łam. Dopiero kilka miesięcy temu – w lipcu– przeglądając gazety postanowiłam całkiemspontanicznie, że coś wytnę i spróbuję skle­ić. Po pół godziny czułam się już w swoimżywiole, wokół mnie na podłodze leżaływszystkie gazety, jakie miałam zgromadzonew mieszkaniu i kilka stosików powycinanychelementów. Tak zaczęły powstawać mojekolaże. Po tygodniach czy miesiącach oba­wiałam się, czy mój entuzjazm nie zniknie,ale minęło prawie pół roku, a moja pracawciąż daje mi ogromną satysfakcję i radość.To jest dla mnie najlepszy dowód na to, żeznalazłam dziedzinę sztuki, w której mogęsię spełniać.

Wyobrażałaś sobie kiedyś swoją ide­alną, wymarzoną zlepkę? Jak by wy­glądała?Bardzo spodobało mi się to pytanie. Niemyślałam o idealnym kolażu, nie zastana­wiam się nad takimi rzeczami, raczej sku­piam się na tym, co dobrego mogę zrobićz wycinków, które mam. Teraz jednak myślęo tym i jestem pewna, że w moim wymarzo­

MONIKA STPICZYŃSKA

nym kolażu na pewno musiałby znaleźć sięmotyw dłoni – to ulubiony element moichkolaży, który według mnie jest bardzo wy­mowny w różnych kontekstach. Oprócz tegojakiś trafny, błyskotliwy tekst – trochę prze­wrotny, taki który każdy mógłby odnieśćw jakiś sposób do siebie i do swojego życia.

Spodziewałaś się, że Twoje kolaże bę­dą mieć tylu fanów? Na Instagramiemasz ponad 4 tysiące obserwatorów!Mówiąc szczerze nigdy nie sądziłam, że tyleosób będzie śledzić w Internecie mnie i mojeprace. Kiedy zaczęłam robić zlepki, to mu­siało minąć kilka tygodni zanim odważyłamsię wrzucić na Instagram i inne portalepierwszy kolaż. Bałam się, że w ogóle nikttego nie zobaczy. Zakładałam sobie, że jeślisto osób mnie zaobserwuje na Facebookuczy Instagramie, to to już będzie wielkieosiągniecie i szczyt tego, co może mnie spo­tkać w internetowym świecie. Teraz faktycz­nie – mam ponad 4 tysiące obserwującychna Instagramie i totalnie nie mogę w touwierzyć. Z każdym dniem przybywają noweosoby, dostaję dużo przemiłych wiadomościi komentarzy – i za to jestem każdej z tychosób szalenie wdzięczna, bo daje mi toogromną radość i motywację do działania.

Masz jakieś marzenia związane zeswoimi zlepkami? Gdzie chciałabyśbyć za jakiś czas?Podstawowym marzeniem jest to, żeby nig­dy nie brakowało mi gazet do wycina­nia! A poza tym bardzo bym chciała kiedyśilustrować zlepkami artykuły w gazetach. Tojest chyba takie moje największe marzenie,które mam nadzieję w przyszłości uda mi sięspełnić.

Zdecydowałaś się jednak realizowaćswoje marzenie. A co najważniejsze,odniosło ono już nie mały sukces.Uważasz, że warto realizować swojemarzenia mimo wszystko? Co powie­działabyś osobom, które nie są w pełniprzekonane, czy w ogóle warto?Powiedziałabym, że zawsze lepiej robić coś,niż nie robić nic, i że lepiej potem żałować,że się coś zrobiło, niż że się tego nie zrobiło.Warto próbować nowych rzeczy, więc jeśliktoś ma ochotę sklejać kolaże, malować ob­razy, kręcić filmy czy pisać książki – powi­nien zacząć to robić!

MONIKA STPICZYŃSKA

34

Twórczość Moniki znajdziecie na:

https://www.facebook.com/zlepki.collages

https://www.instagram.com/zlepki.collages/

MONIKA STPICZYŃSKA

35

Karolina Przywara

W dzisiejszych czasach bycieblogerem to coś więcej niż prowadzenieelektronicznego pamiętnika w wirtualnejprzestrzeni. Blogerzy to osoby mające do po­wiedzenia „coś” na każdy temat. To baczniobserwatorzy życia społecznego, ba! Powiemwięcej: to komentatorzy otaczających nasspraw i zdarzeń, a często kreatorzy i dykta­torzy nowych zachowań, mód i trendów.Bloger to ktoś, kto łączy w sobie cechy In­spektora Gadżeta (wie, co w blogosferzepiszczy), jest trochę jak duet Wojewódzki­Figurski (kontrowersyjny, ale zna granicędobrego smaku) i do tego wszystkiego przy­ciąga wzrok czytelnika niczym uroda legen­darnej Marylin Monroe, a to wszystko zasprawą wypasionego szablonu na blogu.

Obecnie nie wystarczy pisać, by zaist­nieć w Internecie. Stwierdzenie, że „dobrytekst sam się obroni i nie potrzebuje promo­cji”, to nic bardziej mylnego. Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że w tej chwiliprawie każdy może pisać, publikować swojeprzemyślenia w sieci i uważać się za blogerawłaśnie. Bycie blogerem to przede wszyst­kim bycie osobą bardzo wszechstronną. Toumiejętność pisania, fotografowania, robie­nia grafiki czy ilustracji, to trochę bycie ar­tystą­rzemieślnikiem, który z każdej glinypotrafi ulepić coś niezwykłego.

W dżungli zwanej blogosferą trzebazaufać swojemu pierwotnemu instynktowii kierować się intuicją. Tropiąc ciekawe te­maty nie zaszkodzi czasem zastosować tri­ków stosowanych przez Sherlocka Holmesa– w końcu dedukcja to coś, co pozwala namrozwinąć skrzydła i osiągnąć sukces przezduże „S”. Dozwolone są wszystkie „kobiecegierki”: flirtowanie z czytelnikiem, kokieto­wanie tekstem, kuszenie odważnymi zdję­ciami… A wszystko po to, by sprytnie złowić„rybki”, które na stałe pozostaną w naszymblogowym „stawie”.

BLOGOSFERAOD

PODSZEWKI

38

BLOGOWANIE KROK PO KROKU

Mało tego, bloger również musi byćniezłym marketingowcem – jego praca pole­ga na zbudowaniu całej „kampanii” od zera.Nie wystarczy tylko wymyślić tekst, dodaćzdjęcia i opublikować go w Internecie. Jeślichcesz być dobrym, wiarygodnym i poczyt­nym blogerem, przede wszystkim musiszmieć dobrą strategię i dużo cierpliwości.

Żeby nie zginać w gąszczu innych blo­gów, powinieneś czymś się wyróżniać. Jesttylko jedno ale – bycie charakterystycznymmusi iść w parze z byciem wiarygodnym, beztego prędzej czy później poniesiesz fiasko.Jeśli codziennie na śniadanie jesz sałatęi tylko sałatę, bo jesteś vege świrem, to niepróbuj przekonywać czytelników, że jesteśfanem parówek (w końcu Morlinki zapropo­nowały ci umowę banerową). Rozumiesz, comam na myśli? Bycie prawdziwym w blo­gosferze to podstawa, właściwie pierwszykamień milowy w przygodzie zwanej blogo­waniem. Jest to bardzo istotne ponieważczytelnicy, prędzej czy później, zorientująsię, że „coś tu nie gra” i najzwyczajniejw świecie przestaną cię odwiedzać, czytać,lajkować itd.

Twoja strategia powinna zatem byćzgodna z twoim profilem, nie powinieneśudawać kogoś kim nie jesteś, blefować lubnaśladować innych. Nie możesz bać się mó­wić to, co myślisz wprost. No dobrze, ostat­nio cała blogosfera dostała gęsiej skórkiz podniecenia, bo „bóg blogosfery” Kominek,przepraszam, aktualnie Jason Hunt wydałksiążkę. Po przeczytaniu tryliona opinii,obejrzeniu setek zdjęć na Instagramiez jeszcze ciepłą „Biblią Internetu” zniechęci­łam się tak mocno do tej książki, że nadal jejnie przeczytałam. I naprawdę nie wiem, jakja, biedna blogerka, to teraz przetrwam?

Ten, kto zaczyna pisanie i publiko­wanie w sieci doskonale zdaje sobie sprawę,że, by zdobyć popularność, innymi słowy bymieć czytelników i obserwatorów, potrzebaczasu. W tym przypadku pomocne okazująsię liczne grupy wsparcia, z których blogos­fera hojnie korzysta. Nikt tak wspaniale niezrobi „ruchu” na naszej stronie jak inny od­wdzięczający się bloger, przychodzący donas z tzw. rewizytą. W praktyce oznacza to,że blogerzy tworzą kółeczka wzajemnej ado­racji i dzięki nim właśnie się rozkręcają.Mam nadzieję, że zdradzenie tej wiedzy ta­jemnej nie ściągnie na mnie gniewu blogos­fery, dlatego ten ujawniony fakt niechzostanie między nami, okej?

39

VENI, VIDI, VICI

By na dobre rozgościć się w siecii stworzyć kawałek swojej, charakterystycz­nej dla czytelników przestrzeni musimy za­inwestować – głównie nasz czas.Powiedzenie „karma wraca” ma tutajogromne znaczenie, gdyż to ile damy od sie­bie, prędzej czy później wróci do nas (nie­koniecznie z nawiązką). Bycie blogerem tociężki kawał chleba – prócz pisania tekstów,trzeba na bieżąco śledzić i komentować inneblogi (w ten sposób budujemy wzajemnąsieć kontaktów i zdobywamy stałe grono od­biorców). Do tego wszystkiego dochodzispójne działanie wspomagające w różnychkanałach social media. Tutaj reguły gry odwieków się nie zmieniły: niczym Cezar trze­ba przybyć na bloga, zobaczyć i ocenić prze­ciwnika i zwyciężyć, czyli okazać sięlepszym, bardziej kreatywnym i oryginal­nym.

MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ

W przypadku promowania swojegobloga w social mediach, nie należy ulegaćzłudzeniu, że więcej znaczy lepiej, wręczprzeciwnie – w tym przypadku obowiązujezasada „mniej znaczy więcej”. Dlaczego?Dlatego, że lepiej postawić na aktywne pro­wadzenie dwóch lub trzech kanałów wspo­magających promocję naszego bloga np.fanpage na Facebooku lub profil na Insta­gramie, niż wrzucać do sieci „po łebkach”,wszędzie gdzie się da, wszystko co nam dogłowy przyjdzie, w rezultacie z marnym od­zewem ze strony publiczności.

Aktywne kanały social media są rów­nie czasochłonne jak prowadzenie samegobloga. Trzeba mieć pomysł na to jak zainte­resować odbiorcę do komentowania, udo­stępniania czy po prostu obserwowanianaszego profilu. To, co w teorii wydaje sięłatwe, w praktyce nie już takie proste. Blo­gerzy muszą uważać, by nie publikować tychsamych treści na wszystkich swoich porta­lach społecznościowych, gdyż czytelnikowisię to znudzi. Warto mieć własny, oryginalnystyl – który od razu będzie kojarzył się z na­szym blogiem. Do przemyślenia jest kwestia,czy nasz profil na Facebooku, Instagramie,Pintereście lub Snapchacie będzie miejscem,gdzie dzielimy się z naszymi obserwatoramiżyciem prywatnym, czy też nie. Wszystkozależeć będzie od tego jaki efekt naszymidziałaniami w przestrzeni social mediachchcemy uzyskać. W tym przypadku warto„podglądać” innych znanych blogerów, anawet celebrytów. Może nie do końca wartospamować użytkowników treściami co 5 mi­nut, w stylu jadłam, jechałam, siedzę – je­stem Ewa Chodakowska. Szokowanie na siłęw stylu Czesława Mozila, który wrzucazwłoki uchodźców na swojego walla, wydajesię być też ciut odrobinę pretensjonalne.Tutaj raczej warto wzorować się na gurupolskiego Internetu, czyli Mateuszu Grze­siaku, naszym polskim coachu od wszyst­kiego, który w sposób przystępny i naturalnykreuje wirtualną rzeczywistość.

By odnieść sukces blogowy należyrównież pamiętać, że każdy profil social me­dia rządzi się swoimi prawami. Na przykładalgorytm na Facebooku działa według pew­nego schematu, który „ułatwi” lub „utrudni”

40

nam naszą promocje w Internecie. A imwiększe grono osób zobaczy naszą notkę,tym większe prawdopodobieństwo, że do­trzemy do szerszego grona, zdobędziemynowych obserwatorów i tym samym uzyska­my większy zasięg naszej publikacji. Todziała na zasadzie efektu domina, jedno nie­winne zdarzenie powoduje lawinę zmian.

JEDZ, MÓDL SIĘ I KOCHAJ

Zaczynając swoją przygodę z blogo­waniem nie wystarczy pisać i mieć pomysłna siebie. Bloger musi również aktywnieczytać i udzielać się u innych blogerów,w ten sposób ma szansę na zdobycie stałejpubliczności. Z blogowaniem jest jak z fil­mem Jedz, módl się i kochaj. Jedzenie topodstawa naszego jestestwa, bez pokarmui wody człowiek nie wytrzyma zbyt długo.W przypadku blogowania musimy pisać, że­by w ogóle ktoś się o nas dowiedział. Modli­twa to nic innego, jak prośba o pomocw spełnieniu naszych pragnień, czyli prośbainnych blogerów o wsparcie komentarzem,udostępnieniem itd. Kochać to blogowaćz pasją, z potrzeby serca, a nie dla zarobku,prestiżu czy innych pobudek, które nie sąszczere. Do tego wszystkiemu powinniśmyprzygotować się na to, że blogowanie to za­bawa na cały etat, przez całą dobę, praktycz­nie 365 dni w roku. To wiele schodów,wzlotów i upadków, to czasem marazm, cza­sem kreatywny rozkwit. Blogowanie to od­nalezienie kierunku, w którym chcemypodążać i przygoda życia, która trwa tak dłu­go, jak jesteś w stanie sobie na nią pozwolić.

Nieidealnaanna to kultoromaniaczka żywią­ca się książkami na śniadanie, filmem naobiad, a zamiast kolacji wybiera różne formyaktywności sportowej. Zakochana po uszyw E.E. Schmicie z uporem maniaka kolek­cjonuje jego książki. Płyty Lykke Li zna napamięć, a za ideał kobiety uważa ponadcza­sową Tamarę Łempicką, koniecznie w zielo­nym Bugatti. Prywatnie mama, żonai posiadaczka dwóch czarnych kotów.

Bloguję od trzech lat. Moją misją jest prze­konanie Ciebie, że z kulturą jest nam dotwarzy i żyje się po prostu lepiej. Jeśli lubiszwyzwania, interesuje cię inna, optymistycz­na, ale zarazem szczera opinia na temat te­go, jak polubić swoje życie zostań ze mną nadłużej.

Adres bloga: http://nieidealnaanna.com/

41

Anna ZasadniŁapacz snów w inwersji

FundacjaSztuk

WizualnychTen, komu wydawało się, że

miejsce prezentacji fotografii przeniosło siędo internetu, albo że fotografia jako sztukaskończyła się wraz z uzyskaniem dostępu domożliwości robienia zdjęć przez wszystkich,nie może mylić się bardziej. Mylne wraże­nie, że wszystko przeniosło się do internetujest tylko skrótem myślowym wynikającymz lenistwa. Lenistwo to przejawia się bra­kiem chęci eksplorowania i poznawania no­wych przestrzeni, obojętnie czy będzie tonowa lodziarnia za rogiem naszego miesz­kania, czy miejsce związane z fotografią. Za­błocie w maju tego roku dostało miejscedogłębnie związane z fotografią, a z miejscatego mogą korzystać wszyscy. Oczywiściewszyscy, którzy wiedzą, gdzie je znaleźć.Miejsce to nosi nazwę Fundacja Sztuk Wi­zualnych i znajduje się przy ul. Ślusarskiej 9.

Oczywiście nie jest to miejsce, gdziemożna przyjść sobie na kawę, usiąść ze zna­jomymi i gadać o niczym. Radziłbym raczejoszczędzenie kilku groszy i wybranie się nazwiady i późniejszy zakup jakiegoś albumufotograficznego albo książki o fotografii.

44

Ślusarska 9 mieści nie tylko biuro FSW, aletakże małą księgarnię, nad którą pieczęsprawuje magazynier Rafał, który wiewszystko o książkach posiadanych w sprze­daży przez FSW i chętnie doradza, byś wy­szedł z tym czego potrzebujesz.

Najbardziej industrialna część Krako­wa, czyli Zabłocie przeżywa ostatnio kryzys.Do szerszego grona odbiorców dotarła jużinformacja, że w kwietniu 2016 roku zosta­nie wyburzony dzisiejszy klub Fabryka,miejsce przyjazne dla muzyki, miłośnikówjedzenia (Foodstock) i innych zakręconychosób, a także jedna z dwóch krakowskichpalarni kawy – Coffee Cargo. W ich miejscupowstaną obiekty mieszkalne najwyższejklasy, czyli popularna, niekontrolowana de­weloperka. Oczywistym jest, że przemysłowaczęść Krakowa przyciągnie deweloperówwciąż pragnących zbudować klientom wła­sne jakże upragnione lokum. I to takie, naktóre będzie ich stać i to w najbardziej po­pularniej części miasta, gdzie jest dostęp dosztuki (MOCAK), rozrywki (Fabryki nie bę­dzie, ale dalej będzie blisko do centrum)i zapewnione poczucie wyższości nad innymi

mieszkańcami Krakowa, bo oni nie miesz­kają na Zabłociu. Wróćmy jednak do foto­grafii.

Fundacja Sztuk Wizualnych działa od2001 roku. Od tego czasu może pochwalićsię wieloma sukcesami. Należy do nich mię­dzy innymi Miesiąc Fotografii w Krakowie.Jest to chyba najlepsze i najlepiej zorgani­zowane święto fotografii w Polsce, gdzieprzez tytułowy miesiąc dostajemy możliwośćobcowania z najwyższej klasy fotografiąuprawianą zarówno przez największychświatowych i polskich fotografów, jak i de­biutantów w ramach sekcji ShowOFF. Na­stępny Miesiąc Fotografii w maju i będzie naco czekać. FSW był także współtwórcą, ra­zem z z Okręgiem Krakowskim ZwiązkuPolskich Artystów Fotografików, galeriiZPAF mieszczącej się przy ul. Św. Tomasza.Od 2007 roku galeria gościła uznanych fo­tografików z Polski i ze świata, pokazując ichdotychczasowe dokonania. Warto wspo­mnieć o inauguracyjnej wystawie Autopor­tret Martina Parra, a także wystawach wielupolskich artystów, tj. Kuby Dąbrowskiego,Jana Diaczkowskiego (o nim więcej niżej),Magdaleny Krajewskiej i wielu innych.

45

Praca Fundacji przez resztę roku, gdynie ma gorącego okresu Miesiąca Fotografii,skupia się na realizacji projektów archiwiza­cyjno – dokumentacyjnych, organizacji wy­staw, działalności wydawniczej, czy pracyz artystami w celu przygotowania ich portfo­lio lub pomocy w wydaniu książek. Aktual­nie w Warszawie (Zachęta – trwa do 22.11)odbywa się największa dotychczas wystawaJana Dziaczkowskiego, krakowskiego arty­sty, malarza, fotografika, tragiczne zmarłegow Tatrach w 2011 roku. Zobaczenie kolażyDziaczkowskiego daje wrażenie obcowaniaze sztuką klasyczną, dzięki jego perfekcjitechnicznej, zastosowanych środków wyra­zu, a zaburzone jest jedynie ich aktualnościąi korespondencją z dzisiejszą rzeczywistością(Dziaczkowski dał góry Warszawie, a wrazz nimi wszystkie górskie przypadłości). Do­datkowo, Fundacja pracuje nad archiwizacjąi digitalizacją największego polskiego pro­jektu fotograficzno – socjologicznego Zapisusocjologicznego Zofii Rydet. Tych, którzynie wiedzą na czym polegał zapis socjolo­

giczny Zofii Rydet odsyłam na stronęwww.zofiarydet.com, gdzie można dowie­dzieć się właściwie wszystkiego o swoichprzodkach, a pośrednio też i o samym sobie.

Zabłocie to miejsce inspirujące na ty­le, że każdy chciałby tam mieszkać. Jednaknie każdy chciałby mieszkać w nowo wybu­dowanym, błyszczącym i pachnącym tyn­kiem bloku, z deweloperskim wnętrzemkupionym na kredyt. Każdy (a przynajmniejja) chciałby mieszkać w lofcie, przy samymdachu, a przynajmniej w starej, opuszczoneji nikomu niepotrzebnej fabryce, którąmógłby przekształcić we własny kąt. Wysokikąt, zimny zimą i letni latem. Industrialnykąt. Namiastkę takiego kąta możecie zoba­czyć odwiedzając na przeszpiegi książkowo­fotograficzne Fundację Sztuk Wizualnych.Ja wyszedłem mocno zainspirowany. Szu­kam opuszczonej fabryki.

TEKST I ZDJĘCIA:

DANIEL ANTROPIK

46

Denis Diderot w Encyklopedii zawarł dokumentacjęzaawansowania technologicznego w XVIII wieku. Ilustracje ency­klopedycznych haseł ukazują techniki produkcji szkła, budowystatków, wytwarzania mebli i wiele innych. Nie istniała wtedy pro­dukcja taśmowa ani maszynowa – wszystkie przedmioty wykony­wane były ręcznie1. Wszystko zmieniła rewolucja przemysłowa –czyli proces zmian technologicznych, gospodarczych, społecznychi kulturalnych, który został zapoczątkowany w XVIII wieku w Angliii Szkocji2.Pierwsza fala uprzemysłowienia była rezultatem kilku wynalazków,m.in. maszyny parowej, która była poprzedniczką silnika parowegooraz znalazła zastosowanie do napędzania maszynerii urządzeńtkackich. Produkcja maszyn parowych zwiększyła popyt na żelazo –jego produkcja wymagała ogromnej ilości kopalń, pieców, odlewnii stalowni. Transport węgla i żelaza wymagał nowoczesnych środ­ków transportu – powstały lokomotywy i statki parowe, nastąpiłrozwój komunikacji3. Jak pisze John Pile w Historii wnętrz, po­czątkowo wpływ rewolucji przemysłowej na projektowanie wnętrzmiał charakter bardziej techniczny niż estetyczny. Zaczęły powsta­wać pierwsze instalacje wodne, oświetleniowe, grzewcze. Zaczętoprodukować tanie w produkcji piece z lanego żelaza, które wkrótce

Rewolucja(przemysłowa)

we wnętrzu

DE

SIG

NPO

DLU

PĄ#1

48

zastąpiły otwarte paleniska kominków.W kuchniach montowano żeliwne zbiornikina wodę, którą ogrzewał ogień. W miastachwybudowano centralne systemy wodocią­gów. W XIX wieku powszechny stał się do­stęp do bieżącej wody – początkowo wannai prysznic były luksusem, z czasem jednakznalazły się wśród standardowego wyposa­żenia domów w mieście. Piece zostały zastą­pione przez system centralnego ogrzewania.W piwnicy umieszczano piece węglowe, któ­re ogrzewały powietrze rozprowadzane rura­mi do poszczególnych pomieszczeń. Świece,którymi dotychczas oświetlano wnętrza zo­stały zastąpione przez lampy olejowe na olejrzepakowy, później wprowadzono lamy naf­towe i gazowe4.Zmiany ekonomiczne i społeczne wywołaneprzez rewolucję przemysłową spotkały sięz krytyką ze strony estetów i krytyków sztu­ki, takich jak John Ruskin a następnie Wil­liam Morris. Nie zaszkodziło to jednakprzemysłowi w ugruntowaniu swojej pozycjipoprzez tworzenie niedrogich towarów pro­dukowanych fabrycznie i poszerzaniu kręguodbiorców.

CZTERNASTKA

Firma Braci Thonet pokazała, jak wielka siłatkwi w produkcji fabrycznej – „Thonet wy­przedził swoją epokę i odkrył nowy rynek dlaniedrogich mebli produkowanych w długichseriach przeznaczonych zarówno dla miesz­czaństwa, urzędów, czy kawiarni”5. W 1830roku niemiecki stolarz – Michel Thonet –pracował nad obniżeniem kosztów produkcjimebli związanych z frezowaniem. Szczegól­nie interesowała go możliwość gięcia drew­na. Cienkie warstwy forniru połączonew płaty drewna zanurzane były w kadziachz wrzącym klejem. Otrzymana w ten sposóbmasa – „sztuczne drewno” – była wyginanaw specjalnych formach za pomocą prasy. Doprodukcji mebli z giętych prętów drewnia­nych używano głównie buczyny, gdyż w wa­runkach przemysłowych łatwo poddawałasię opracowanej przez Thoneta technologii.Produkcja mebli była tania, gdyż nie wyma­gała od wykonawców szczególnych uzdol­nień czy umiejętności w procesie produkcji.W 1849 roku we Wiedniu rozpoczęto maso­wą produkcję mebli z giętego drewna – byłyto fotele, łóżka i fotele bujane, komplety do

49

salonów i jadalni. Jednak fabryce Thonetapopularność przyniosła produkcja krzeseł –krzesło Czternastka w ciągu 40 lat zostałowyprodukowane w ponad 45 milionach eg­zemplarzy6. Czternastka, nazywana równieżkrzesłem wiedeńskim czy thonetowskim,powstała w 1859 roku i należy do najbar­dziej rozpoznawalnych mebli wyprodukowa­nych przez firmę Thoneta. Krzesło złożonejest z sześciu elementów: okrągłego wyplata­nego siedzenia oraz czterech lekko wygię­tych u dołu nóg spiętych kabłąkiem. Oparciezłożone jest z dwóch koncentrycznie wygię­tych prętów7. Wszystkie elementy połączonesą dwunastoma śrubami. Siedziska krzesełbyły dostępne w trzech wersjach: ze sklejkiz wypalanym wzorem lub ozdobnie wywier­conymi otworami, wyplatane trzciną oraztapicerowane skórą lub tkaniną. We wcze­śniejszym modelu krzesła wykonanymw 1855 roku nie wszystkie elementy były wy­konane w technice gięcia drewna. DopieroCzternastka jest stylowo jednolita, wykona­na z zastosowaniem technologii gięcia drew­na przy pomocy metalowej formy. Jegokonstrukcja jest lekka i trwała, dzięki elimi­nacji niektórych połączeń tak, aby jeden ele­ment pełnił kilka funkcji. Meble można było

rozłożyć przed transportem dzięki zastoso­waniu złącz czopowych z gwintowanym czo­pem i wkrętami. Meble oznaczano nalepkąz nazwą firmy: Thonet, Bracia Thonet –Wiedeń (od 1853) lub Thonet Mudus (od1923)8.Jak pisze Izydor Grzeluk – krzesłoCzternastka jest meblem o „idealnej kon­strukcji i formie plastycznej; wygodnei mocne jest pierwszym udanym przykładempołączenia technologii wielkoprzemysłowej,funkcji i estetyki”9. Krzesło Model nr 14 jestwyrazem zmieniających się czasów i podej­ścia do produkcji mebli oraz inspiracją dlapóźniejszych projektów mebli wykonanychz giętego drewna.

MONIKA ZIEMBIŃSKA

1 J. Pile, Historia wnętrz, tłum. B. Mierzejewska, Arkady,Warszawa 2004, s. 183.2 A. Chwalba, Historia Powszechna. Wiek XIX. WydawnictwoNaukowe PWN, Warszawa 2008, s. 68.3 J. Pile, dz. cyt., s.184.4 Tamże, s. 185.5 http://www.meble.swarzedz.pl/index.php?id=57 data dostępu :01.02.2015.6 Tamże.7 I. Grzeluk, Słownik terminologiczny mebli, WydawnictwoNaukowe PWN, Warszawa 2000, s. 99.8 Tamże.9 Tamże.

By Yelkrokoyade (Own work) [CC BY­SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by­sa/3.0)], via Wikimedia Commons

50

ZACZĘŁO SIĘ OD FLEMINGA...

W listopadzie tego roku, fanom kinazostanie zaserwowana kolejna dawka superprodukcji. Jedną z nich jest Spectre – praw­dopodobnie ostatnia część przygód o agen­cie 007, z Danielem Craigiem w roli głównej.Z tej okazji słusznie byłoby przypomnieć so­bie nieco, lub zwyczajnie przyswoić kilkapodstawowych informacji.

Twórcą serii o Bondzie był brytyjskipisarz – Ian Fleming. Skąd pomysły na tewszystkie historie? Fleming służył w wywia­dzie i wedle popularnej wersji zdarzeń wy­darzenia z jego dzieł są efektem osobistegodoświadczenia. Pierwsza z jego powieści,Casino Royal doczekała się ekranizacji kilkalat temu. Kariera pisarza pozwoliła mu zgro­madzić spory majątek, dzięki któremu mógłresztę życia spędzić w swojej luksusowej po­siadłości na Jamajce. Zmarł w Anglii, w wie­ku pięćdziesięciu sześciu lat.

Chcąc w jakiś sposób usystematyzo­wać, tudzież podzielić serię o Bondzie na

okresy, postanowiłem skupić się na akto­rach, wcielających się w Agenta 007. Byłoich sześciu. Nie każdy z nich zagrał w po­dobnej liczbie odcinków serii. George La­zenby wcielił się w Jamesa tylko raz, jednakbyła to na tyle istotna część, że i tak zapisałasię w pamięci fanów. Mimo, że opinie na te­mat Lazenby'ego są podzielone. Ale o tymnieco później.

CHCECIE BONDA? NIECH GO ZAGRASZKOT!

Pierwsza opowieść o Bondzie, któraukazała się na wielkim ekranie nosiła tytułDoktor No. Ukazała się w 1962 roku, jeszczeza życia Fleminga. Sam autor widział w rolitytułowego Doktora swojego kuzyna – Chri­stophera Lee, wybitnego aktora, który zmarłw tym roku. Ostatecznie rola trafiła do Jo­sepha Wisemana.

Wielu ludzi do dziś utożsamia JamesaBonda, z pierwszym aktorem, którym byłSean Connery. Artysta szkockiego pocho­dzenia, który związał się z z numerem 007na długi czas, bo aż na sześć produkcji!

My nameis B.

51

Pierwszą z nich był wspomniany już DoktorNo. Agent brytyjskich służb wyruszył wtedyna Jamajkę, by rozwikłać zagadkę morder­stwa. Natrafił tam na tytułową postać, szalo­nego naukowca, który postanawiazaszkodzić programowi kosmicznemu Sta­nów Zjednoczonych. Warto również wspo­mnieć, że poznajemy tu kolejny ważnyelement serii – kobietę Bonda. BowiemAgent 007 jest niepoprawnym kobieciarzem,który w każdej części uwodzi inną piękność.Pierwszą kobietą Bonda była Ursula An­dress.

Drugi film z udziałem sir Conneregoto Pozdrowienia z Rosji. Film miał swojąpremierę dokładnie rok po pierwszej części.Po tytule nie trudno się domyślić, jaka tema­tyka będzie poruszana w fabule. W tej częściprzeciwnikiem Bonda okaże się tajemniczaorganizacja WIDMO, która za cel obrała so­bie zdobycie radzieckiej maszyny dekodują­cej. Legendarna scena walki w pociągu jestkojarzona niemal przez wszystkich fanówserii. W roli pięknej Tatiany zobaczyliśmyDanielę Bianchi.

Kolejna produkcja pierwszy raz zo­stała pokazana na ekranach w 1964 roku.Goldfinger. Tak jak w części pierwszej tytułto nazwisko wroga 007. Goldfinger (GertFröbe) to multimilioner, którego cechujeniepohamowana chciwość. Decyduje się narabunek największego skarbca świata –Fortu Knox. Tylko James Bond jest w staniego powstrzymać. Również w tej części znaj­dziemy wiele charakterystycznych elemen­tów ­ wielki Azjata i jego zabójczy kapelusz,czy też kobieta cała w złocie. W tej części,„kobietą Bonda” została Honor Blackman,znana z takich produkcji jak Dziennik Brid­get Jones, lub kultowy serial z lat sześćdzie­siątych – Columbo.

Bez zmian, w odstępie kolejnego ro­ku, miłośnikom przystojnego bohaterasprezentowano kolejną historię z Bondem wroli głównej. Operacja Piorun, to historiaprzynosząca jeszcze większe emocje od po­zostałych. Stawka jest naprawdę wysoka,bowiem jego przeciwnik, Emilio Largo, groziatakiem nuklearnym, mającym na celuzniszczyć Miami, wraz z jego mieszkańcami.

52

Wraz z piękną Claudine Auger Bondmusiuratować miliony istnień.

Rok 1967 to również czasy konfliktumiędzy Stanami i Związkiem Radzieckim.Tematyka akcji wciąż pozostaje związanaz tymi dwoma narodami. Amerykanie sązdania, że ZSRR skradło należący do nichstatek kosmiczny. Pojawia się zagrożeniewybuchem III wojny światowej. Tytuł na­wiązuje do poczynionego przez brytyjski wy­wiad kroku – upozorowania śmierci 007. Poraz kolejny jego wrogiem okazuje się tajem­nicza organizacja WIDMO.

Kolejną część zatytułowano W służbieJej Królewskiej Mości. Trudno jest uznać jąza osobną epokę w historii „bondologii”, bo­wiem aktor który wcielił się w tytułowegoagenta, George Lazenby, dostał angaż tylkow jednej produkcji. Jednak szósta odsłonaopowieści o brytyjskim taj­nym agencie, jest na tyleistotna, że trzeba poświęcićjej choć trochę uwagi.

Albowiem Lazenbyw opinii wielu był najmniejprzekonującym Bondem.Mówiąc wprost był słaby.Fabularnie W służbie JejKrólewskiej Mości stara siębyć swego rodzaju konty­nuacją poprzednich części.Jest do nich wyraźne na­wiązanie, gdy 007 w Portu­galii trafia na śladorganizacji WIDMO. Idąctym tropem, Bond docierado Ernsta Blofelda. Prze­stępca okazuje się być niemniej groźny i obłąkany niżpoprzedni wrogowie.W tajnym laboratoriumBlofeld stworzył wirus, któ­ry odbiera płodnośćwszystkim żywym organi­zmom. Tym sposobem mo­że zatrzymać całkowiciewalkę o przetrwanie gatun­ków. W tym filmie JamesBond poznał Tracy di Vin­cenzo (Diana Rigg), którastała się kimś więcej niż tyl­

ko kolejną kobietą tajnego agenta. Tracy iBond wzięli ślub. I choć przed napisamikońcowymi świeżo poślubiona pani Bondginie, to przeszła do historii jako jedyna żo­na 007.

W roku 1971 na ekrany trafił kolejnyodcinek serii. Ponownie w rolę Bonda wcieliłsię Sean Connery. Fabuła Diamenty sąwieczne kręcą się wokół tytułowych kamieniszlachetnych. Zaginęła bowiem spora ilośćdiamentów z afrykańskich kopalni. Bondmusi zbadać sprawę i odnaleźć bogactwo.W swoim śledztwie natrafia na swojegowielkiego wroga – Ernsta Blofelda. Szaleniecstworzył laserowy generator mocy i umieściłgo na orbicie okołoziemskiej. Diamenty po­tęgują jego moc, czyniąc urządzeniem zdol­nym przynieść właścicielowi władzę nadcałym światem.

53

I tu kończy się era Szkota. Sean Con­nery zagrał w sześciu częściach opowieścio agencie 007. Tak jak wspomniałem wcze­śniej – dla wielu to właśnie on jest prawdzi­wym wzorem Bonda. Jednak nie jestrekordzistą, bowiem znalazł się aktor, którywcielił się w „agenta z licencją na zabijanie”o jeden odcinek więcej. Ale o tym później.

PANICZNIE BAŁ SIĘ BRONI,A STRZELAŁ...

To nie legendy. Roger Moore, kolejnyodtwórca roli Jamesa Bonda, w istocie żyłw lęku przed bronią palną. Niejednokrotnieprzyznawał się do tego. Jak to się stało, żebojąc się pistoletów Moore związał się z 007na najdłuższy czas, bowiem na siedem pro­dukcji?

Żyj i pozwól umrzeć to pierwszy z fil­mów z Moorem. Co prawda proponowano tęrolę Connery'emu, ale aktor odmówił mimowysokiej gaży. Jeżeli wcześniejsze serie wy­dały się fanom niezwykłe, to fabuła „ósemki”bynajmniej ich nie rozczaruje. Giną brytyj­scy agenci. Tylko ktoś o zdolnościach 007może sprostać zadaniu. Jednak co w chwili,gdy przeciwnikiem okazuje się sekta Vo­

odoo? Wciągająca akcja, pełne zwrotów wy­darzenia. Jednak to nadal przeciwnik, któryjest ścigany. Co w chwili gdy to Bond stajesię celem kryminalistów?

Francisco Scaramanga to najskutecz­niejszy płatny zabójca na świecie. Słynie, zeswojego szczególnego narzędzia zbrodni ­złotego pistoletu. Bond musi wyśledzićmordercę i udaremnić jego próby zamachu,zanim tytułowy Człowiek ze złotym pistole­tem, zabije jego. Wyścig na śmierć i życie, pocałym świecie, to jak dotychczas najtrud­niejszy pojedynek 007 – jest nie tylko łowcą.Jest również ofiarą.

Zapewne wszyscy fani Bonda w pa­mięci mają Buźkę ­ milczącego olbrzymao stalowym uśmiechu, którego zęby potrafiłyprzegryźć niemal wszystko. O dziwo dlawielu, w tym mnie, to właśnie Buźka orazLotus Esprit są elementami, które najlepiejpamiętam z kolejnego tytułu, czyli Szpiegktóry mnie kochał. Z piękną Barbarą Bachu boku, Bond musi rozwiązać sprawę zagi­nionych łodzi podwodnych, zaopatrzonychw pociski atomowe. Szaleńczy wyścig z cza­sem, zabierający widza w liczne, oddaloneod siebie miejsca z całego świata.

54

Skoro 007 ratował już świat, walczącpod wodą, w górach, w śniegach – nadszedłczas by zmierzyć się z wrogiem w kosmosie.Tam właśnie ma miejsce akcja Moonrakera,jedenastego odcinka serii. Bond zostaje wy­słany w kosmos, by rozwikłać zagadkę zni­kających promów kosmicznych. Wielewskazuje na to, że za wszystkim stoi szale­niec – Hugo Drax, który ma tylko jedno ma­rzenie ­ wyeliminować ludzką rasę. Jeszczewięcej akcji, jeszcze więcej emocji, a przyokazji – powrót starego znajomego.

Budżet Tylko dla twoich oczu był nie­co niższy od poprzedni­ka. Mimo to, udało sięstworzyć bardzo dobryfilm, bogaty w sceny ka­skaderskie. Nie trudnojest się domyślić, że jakna tamte czasy przystało(1981!), ponownie uwi­doczniona zostanie nie­chęć Rosji i StanówZjednoczonych. Bondmusi odnaleźć supertajnysprzęt, który umożliwiaposiadaczowi sprawowa­nie kontroli nad łodziamipodwodnymi wyposażo­nymi w potencjał ato­mowy. Przyznamszczerze, że Carole Bo­uquet w roli dziewczynyBonda była dość małowyrazista, jednak nieodejmuje jej to piękna.

No i nadszedł czas na część w zasa­dzie legendarną. Słynna Ośmiorniczka tobardzo znany tytuł. Z ciekawostek – tytuło­wa Ośmiorniczka, była grana przez MaudAdams, która wystąpiła nie w jedneja w trzech częściach przygód o 007. W jed­nej co prawda była tylko „kobietą z tłumu”,lecz w Człowieku ze złotym pistoletem jejrola była dość istotna. W Ośmiorniczce, Ja­mes Bond musi wyjaśnić sprawę śmierci in­nego agenta brytyjskiego wywiadu – 009.Przy okazji napotka szereg przeszkód i nie­spodziewanych powiązań, a finał może oka­zać się bardziej skomplikowany niżwydawało się na początku.

No i nadszedł czas na ostatnią częśćz Moorem w roli głównej. Bardzo widowi­skowy film Zabójczy widok. Pojawiają sięmotywy nazizmu, bowiem przeciwnikiemBonda jest „efekt nazistowskich ekspery­mentów”. Cholernie inteligentna postać,w którą wcielił się znany aktor – ChristopherWalken, okaże się być bardzo groźnymprzeciwnikiem. 007 musi stawić czoła jemui jego towarzyszce May Day. Wszystko tozaowocuje pościgami i brawurowymi scena­mi akcji, których obszar obejmie niemal całyświat.

I tu kończy się epokaRogera Moore'a. Wieluzarzuca mu, że był nieco„zniewieściały” jak naagenta 007. Mimo to niepodlega dyskusji, że to onzwiązał się z serią o Bon­dzie na najdłuższy czas,bo aż na siedem filmów.Bał się broni, w zasadzieboi się do dziś. Mimo tow każdej części w jegodłoni niejednokrotnie po­jawiaj się pistolet. Naczym tak naprawdę pole­gał jego fenomen? Trudnopowiedzieć. Ja osobiściewidząc go w produkcji in­nej niż te o 007, nie mogęcieszyć się filmem, bo onzwyczajnie mi tam nie pa­suje. Każda inna granaprzez niego postać nie daje

mi się polubić bo nie jest Jamesem Bondem.Czy to kwestia wąskiego warsztatu aktor­skiego? Może faktycznie wszędzie gra taksamo. Sean Connery niemal w każdym fil­mie gra po mistrzowsku.

DALTONIZM? MAŁO BRAKOWAŁO...

Naprawdę mało brakowało by Timo­thy Dalton nigdy nie zagrał Bonda. Zapro­ponowano mu rolę we W tajnej służbie JejKrólewskiej Mości, jednak odmówił twier­dząc, że jest za młody by grać agenta 007.Finalnie zagrał dobrych kilka lat później,występując w dwóch częściach, lecz tu też

55

niewiele brakowało by z angażu wygryzł gokolejny Bond, a era Pierce'a Brosnana nastą­piła wcześniej niż w rzeczywistości.

Dalton wystąpił w dwóch tytułach.Zarówno W obliczu śmierci jak i Licencja nazabijanie są zupełnie inne od wcześniejszychprodukcji. Nie tylko z racji zmiany odtwórcygłównej roli. Również fabuła, jak i podejściedo niektórych tematów diametralnie sięzmieniło.

W obliczu śmierci co prawda znowukręci się wokół ZSRR i żelaznej kurtyny, jed­nak tym razem Bond ma za zadanie ochro­nić generała KGB, przed czyhającymi najego życie zamachowcami. Jest akcja, jest li­tość, jest bezwzględność. Wielowątkowa, bo­gata w zwroty akcji fabuła przeniosła fanóww inne kino niż dotychczas.

Drugi i ostatni film z Daltonem to Li­cencja na zabijanie. Przyjaciel Bonda zosta­je ciężko ranny. Tym razem 007 pokazał, żenie jest tylko pieskiem na posyłki brytyjskiejkrólowej, a lojalność zawsze wygrywa. Po­rzuca przywileje wynikające z jego pozycji

w służbach i rozpoczyna prywatną misję,mającą na celu jedno – zemścić się. Czy tonajlepszy Bond? Bardzo ciężko to określić,zwłaszcza, że był to najgorzej sprzedający sięBond. Jednak z pewnością duże brawa nale­żą się Timothy'emu Daltonowi, bowiem za­grał naprawdę dobrze. Tym samym grającw zaledwie dwóch częściach Bonda, zaskar­bił sobie miłość wielu bondomaniaków, któ­rych znacząca część uznała go za najlepszegoz odtwórców roli agenta.

ZACZĄŁ W ŚWIETNYM STYLU, PO­TEM BYŁO JUŻ TYLKO LEPIEJ

Nie jestem wyznawcą PierwszegoKościoła Brosnana. Mało tego, nie uważam,żeby był on tak wybitnym aktorem, na ja­kiego kreują go niektóre media. Owszem,ma na koncie kilka fajnych ról, jednak nie sąto żadne legendarne kreacje. Mimo to PierceBrosnan jako James Bond przypadł mi dogustu. Dlaczego? Być może dlatego, że takijest właśnie 007. Spokojny, pewny siebie,

56

z wybitnie słabym dowcipem, z którego niktsię nie śmieje. I właśnie dlatego, widząc Bro­snana, jego wyraz twarzy, mówiący „jestemnaj naj” w połączeniu z kiepskim żartem, todociera do mnie, że twórcy całkiem dobrzewybrali.

Po kolei. Siedemnasta odsłona bondanosi tytuł GoldenEye. Wiele zmian czeka tu­taj klasycznego fana Bonda. Nie zobaczymyw nim DB5, a BMW. Nakręcono go po upad­ku ZSRR, jednak komunistyczna Rosjawciąż jest tłem wydarzeń. Ale jest też jedenz największych hitów w historii muzyki fil­mowej – Tina Turner w piosence o tym sa­mym tytule co film. Złote Oko to świeżoopracowana rosyjska broń, mająca na celuzniszczyć wszystkich wrogów Matki Rosji.I to jest naprawdę świetny film! Dynamicz­ny, nie pozwalający się nudzić, o genialnejfabule! Jest nawet polski akcent – IzabellaScorupco, jedyna Polka, która wcieliła sięw „dziewczynę Bonda”. Ponadto w filmie zo­baczymy świetnego aktora – Seana Beana.Raczej nikt nie ma wątpliwości, czy granejprzez Beana postaci uda się przeżyć. Niektó­rzy nawet mówią tu o klątwie tego aktora.

Jutro nie umiera nigdy, to drugaczęść z udziałem Brosnana. Porusza onapewną ciekawą tematykę. Jest szaleniec,w którego wcielił się Jonathan Pryce. Ówszaleniec marzy tylko o sensacji, tak bardzodał się omamić „dziennikarskiemu fanaty­zmowi”. Skupia swoje siły na jednym – wy­wołaniu kolejnej wojny światowej. W tymcelu, za wszelką cenę usiłuje skłócić naj­większe mocarstwa świata.

Kolejna część przygód Bonda, Światto za mało, to prawdopodobnie jeden z naj­lepszych Bondów. Świetna fabuła i gra psy­chologiczna pomiędzy poszczególnymibohaterami. Bond musi chronić spadkobier­czynię majątku potentata naftowego, Elek­trę. Zagraża jej terrorysta, który porwał ją

i przetrzymywał przez długi czas. Niestety,nic nie jest takie jak się wydaje. Dużo wybu­chów, film nie zwalniający tempa nawet nachwilę, oraz śliczna dr Christmas Jones togwaranty fantastycznych wrażeń. Smutnejest to, że Świat to za mało, jest ostatnimBondem, w którym zobaczymy odtwórcę roliQ, Desmonda Llewelyna.

Ostatnią odsłoną Bonda z udziałemPierca Brosnana jest film o przewrotnymw stosunku do poprzednich tytule – Śmierćnadejdzie jutro. Poruszany zostaje tematkonfliktu w Korei. Jest to kolejny Bond,w którym 007 buntuje się swoim przełożo­nym i rozpoczyna działanie na własną rękę.Od niego zależy, czy słońce dnia następnegowstanie dla Amerykanów.

NOWY, ŚWIETNY, KONTROWER­SYJNY

Nie chcę się przesadnie rozwodzićnad serią filmów z Danielem Cragiem z pro­stej przyczyny. Ta epoka wciąż trwa. W tymmiesiącu do kin trafia Spectre – czwarta od­słona Bonda, z owym Brytyjczykiem w roligłównej. Czy będzie dobry? Dla twórców tochyba nieistotne. Biorąc pod uwagę CasinoRoyal, Quantum of Solace oraz Skyfall,najnowszy Bond choćby był najgorszą od­słoną w dziejach i tak przyniesie kolosalnezyski. Przyciągnie wszystkich – fanów serii,fanów kina akcji, fanów Craiga. Jedynie ci,którzy nie akceptują Bonda w mężczyźnieo jasnych włosach spędzą te dwie godzinyw domu, zamiast udać się do kina. Póki co,Daniel Craig nie dał powodów do krytyki.Jest świetny, a Bondy z jego udziałem wy­bitne. Zobaczymy, co przyniesie jutro.

GRZEGORZ STOKŁOSA

57

„Kontrowersyjne małolaty” – to najczęstszy opis tejdwójki. Niektórzy idą dalej, mówiąc, że „te dzieci nie mająpojęcia o czym właściwie śpiewają. Oni nic o życiu nie wie­dzą”. A jednak coś sprawia, że ich debiut przyjął się wśródkrytyki. Na mieście słyszy się nawet o możliwej nominacjido Grammy. Na to jeszcze przyjdzie nam poczekać, faktem

jest jednak, że Rae Sremmurdprzebojem wdarli się na listy.Zarówno najlepiej sprzedają­cych się albumów, jak i najbar­dziej znienawidzonych duetów.

Rae Sremmurd stanowiądwaj bracia: Khalif „Swae Lee”Brown i Aaquil „Slim Jxmmi”Brown. Obydwaj są jeszczemłodzi (odpowiednio: rocznik95 oraz 93) i poza nagrywaniemhip­hopu zajmują się dobrą za­bawą i imprezowaniem: czasa­mi nawet zbyt ostrym, bowiemmugshot Khalifa można jużpodziwiać w Internecie. Alewiadomo – młodość nie wiecz­ność, raz na jakiś czas zaszalećtrzeba. Zwłaszcza, że tego typu

Nowe obliczehip-hopu

58

swawole stanowią całkiem przyzwoitą bazętekstową do kawałków Rae Sremmurd. Naich debiucie zatytułowanym SremmLife zna­lazło się ich jedenaście – stosunkowo małojeśli chodzi o album hip­hopowy, jednak na­grany materiał to „samo mięso”, same kon­krety. Ich (prawdopodobnie) najbardziejznana propozycja – No Flex Zone – to praw­dziwa impreza przez duże „I”, co chłopakichcieli potwierdzić w teledysku do utworu.Pozostałe piosenki także opatrzone są praw­dziwym młodzieńczym duchem oraz przy­ciągającymi bitami autorstwa Mike’aWilliamsa aka. Mike Will Made It.

W każdej branży jest jedna rzecz, któ­ra może bardzo ułatwić osiąganie pożąda­nych rezultatów – to tzw. „plecy”. Mającdobre kontakty z wyżej ustawionymi ludźmio sukces może być dużo łatwiej. W hip­ho­powym biznesie większość ludzi zna się zesobą. Już od lat jest tendencja na wspólnenagrywanie kawałków, nie zważając na żad­ne personalne widzimisie. SremmLife za­wiera wstawki takich artystów jak NickiMinaj czy Big Sean oraz produkcję ww. Mi­ke’a Williamsa, współautora sukcesu Miley

Cyrus. Rae Sremmurd już na tym etapiemają całkiem spore znajomości, co owocujechoćby zaproszeniami do wykonania innychkawałków – duet pojawił się w utworze TyDolla $ign pt. Blase. Przed braćmi Brownprzyszłość stoi zatem otworem. Ich charak­terystyczny wokal oraz agresywne bity to cośco przykuwa uwagę i nie daje się łatwo za­pomnieć. Jeśli ich młodzieńczy duch niepchnie ich do częstszego łamania prawa, tobędziemy mogli być świadkami nowej eryw dziejach muzyki rozrywkowej. Sam duetna razie szykuje materiał na drugi album –SremmLife 2. Sequel ma ukazać się jeszczew tym roku. Poza tym, Rae Sremmurd takżekoncertują – 26 listopada zawitają do klubuProxima w Warszawie.

ADRIAN BRYNIAK

59

Historia Leslie Lemkego przypominaopowieść rodem z amerykańskiego filmu.Oto chłopak z przeciętnej rodziny, urodzonyw przeciętnym amerykańskim miasteczkuotrzymuje od losu niezwykły dar. Dar o tyleistotny, że Leslie od urodzenia jest niewido­my, cierpi na nieuleczalne porażenie mózgo­we. W konsekwencji nauczył się chodzićdopiero w wieku 15 lat. Dziś jest w stanie za­grać bezbłędnie kilka tysięcy utworów – na­wet te, które usłyszał po raz pierwszyw życiu. Co ciekawe Leslie nie jest jedyny.Współczesna medycyna odnotowała około110 podobnych przypadków, gdzie pośróddzieci cierpiących na autyzm średnio codziesiąte wykazuje objawy tzw. zespołu sa­wanta.

RAIN MAN

Kojarzymy ich głównie za sprawą bo­haterów­symboli współczesnej popkultury.Raymond Babbit (Rain Man), John Nash(Piękny Umysł), Simon Lynch (Kod Merku­ry), Prot z planety K­PAX, a nawet ForrestGump to sawanci, czyli osoby o mocnoograniczonych możliwościach poznawczych,jednocześnie posiadające mniej lub bardziejunikatowe umiejętności związane z ency­klopedyczną wiedzą w danej dziedzinie.Niektórzy z nich znają na pamięć całe roz­kłady jazdy i książki telefoniczne, zaś inni sąw stanie zapamiętać pogodę z każdego dniaswojego życia. W wielu przypadkach docho­

Piękny UmysłObudził się w środku nocy. Nagły impuls

kazał mu zejść po schodach na dół i podejść dostojącego w salonie fortepianu. Nie wiadomo co

skłoniło go do podobnego działania, ale tymsposobem niepozorny szesnastolatek

z Milwaukee dokonał niemożliwego – zagrałw całości I Koncert fortepianowy

Czajkowskiego. Co w tym niezwykłego? Chłopiecnigdy nie uczył się grać, a ponadto słyszał tenutwór zaledwie raz w życiu. W lokalnej stacji

telewizyjnej.

60

dzi do tego, że potrafią oni określić, jakiegodnia tygodnia wypada konkretna data naprzestrzeni kilkuset kolejnych lat. A to prze­cież jedna z ich najbardziej błahych zdolno­ści.

Ludzie, którzy go spotkali, mówili, żeto człowiek Google, Mount Everest ludzkiejpamięci, chodząca encyklopedia, żywa bazadanych. A to tylko niektóre z określeń opisu­jące najbardziej rozpoznawalnego sawantaświata. Kiedy przyszedł na świat w 1951 ro­ku, nikt nie przypuszczał, że będzie intereso­wała się nim nawet NASA. Przez długi czasnie potrafił mówić. Chodzić nauczył sięw wieku czterech lat, kiedy to lekarze zdia­gnozowali u niego wrodzone upośledzenieumysłowe. Mimo to przez całe swoje życiezdołał przeczytać ponad dwanaście tysięcyksiążek, zapamiętując 98 proc. ich treści.Jednocześnie protoplasta filmowego RainMana był w stanie błyskawicznie odpowie­dzieć na niemal każde pytanie z zakresu wie­dzy ogólnej; znał nazwy wszystkich miast,autostrad przechodzących przez każde ame­rykańskie miasto, miasteczko i okrąg, a po­nadto numery kierunkowe, kody pocztoweoraz przypisane do nich sieci telekomunika­cyjne i telewizyjne.

PAMIĘĆ ABSOLUTNA

Wielu z nich nie odróżnia prawejstrony od lewej. Nie potrafią samodzielniewłożyć na siebie ubrania. Nie są zdolni od­różnić twarzy pielęgniarki od twarzy rodzo­nej matki, a mimo to wykazują nadludzkieumiejętności. Z czego to wynika? Zdolnościsawantów związane są przede wszystkimz uszkodzeniem lewej półkuli mózgui nadaktywnością jej prawej części. Gdy lewaczęść naszego mózgu – odpowiedzialna zalogiczne myślenie, budowę skojarzeń i me­tafor – przestaje działać, prawa część pró­buje zrekompensować tę stratę. Tym samymdo głosu dochodzi mechanizm odpowie­dzialny za zdolności artystyczne i posługi­wanie się wyobraźnią, łudząco podobny doodruchu Pawłowa. Stąd też często spotykanaobsesja dat i liczb.

Jest uważany za niedoścignionegotytana matematyki. Bo kto na Ziemi potrafiwyrecytować bezbłędnie z pamięci liczbę pido 22 514 miejsc po przecinku? Tylko DanielTammet. To właśnie do niego należy ten re­kord. Tammet od urodzenia cierpi na zespółAspergera – nieuleczalną odmianę autyzmu.Co ciekawe jest synestetykiem, dzięki czemu

61

Kim Peek

jego umysł samowolnie nadaje wszystkimliczbom niepowtarzalną fakturę, konsysten­cję, kolory, a nawet emocje. „Liczby są pięk­ne niczym dzieła sztuki. Jedynka toogromny rozbłysk, eksplozja białego światła. Natomiast szóstka jest bardzo zimnąi mroczną liczbą” – twierdzi Tammet. Jed­nak w pewnym momencie lista jego życio­wych priorytetów uległa nagłej zmianie.Daniel skupił się na zamiłowaniu do lingwi­styki, zabawy słowem. Obecnie posługuje siębiegle 11 językami, jest również twórcą swo­jego własnego unikatowego dialektu – Man­ti, opartego na zaawansowanej kombinacjiestońskiego i fińskiego. Daniel zasłynąłgłównie za sprawą głośnego eksperymentu,w którym to podjął się nauczenia dialektu is­landzkiego… w tydzień. Ku zaskoczeniu ca­łego świata, podczas ostatniego dniaeksperymentu wystąpił na żywo w islandz­kiej telewizji, gdzie rozmawiał z redaktoramiw ich ojczystym języku.

Pamięć absolutna sawantów nie spro­wadza się wyłącznie do mechanicznego sys­temu zero jedynkowego. Jest ona pełnażarliwej pasji, uczuć i wrażliwości. Bo choro­bliwa obsesja liczb wiąże się często z rozwo­

jem duchowym. Stephen Wiltshire potrafiodtworzyć z pamięci niepowtarzalne pano­ramy miast, uwzględniając przy tym każdyich najmniejszy szczegóły z istnie matema­tyczną precyzją. Dziś jest uważany za wiel­kiego artystę. Richard Wawro tworzyłwizjonerskie, odznaczające się niespotykanątechniką, pełne głębokiej poetyki dzieła ma­larskie. Jego prace zdobiły ściany gabinetówMargaret Thatcher, Jana Pawła II i najbar­dziej prestiżowych galerii sztuki.

Tym sposobem sawanci udowadniajądwie istotne sprawy. Po pierwsze: fikuśnibohaterowie kultowych komiksów Marvelanie mogą się równać z potęgą ludzkiegoumysłu, a po drugie, że niepełnosprawnośćnie oznacza wcale bezapelacyjnego wyroku.Wprost przeciwnie. Może ona być nazna­czona wyjątkowością, stając się kluczem dodokonywania wielkich rzeczy, które w przy­szłości będą zgłębiać miliony. Wystarczytylko trochę wiary. Wiary w samego siebie.

MATEUSZ DEMSKI

62By jurvets (Born on a Blue Day) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

Daniel Tammet

W ostatnim czasie zadumałemsię nad pewnym ­ w zasadzie gatunkiem fil­mowym. Mam na myśli tragiczne, katastro­ficzne filmy, oparte na rzeczywistychhistoriach. Prawdziwe wydarzenia, zawszekończące się w smutny, wręcz dramatycznysposób. Produkcje na których wielu płacze,często odwracając wzrok, nie mogąc dłużejspoglądać na cierpienie drugiego człowieka.Ale do jasnej cholery, te filmy zgarniająświetne oceny, przynoszą niebagatelne zy­ski, nie mówiąc o tym, że zwyczajnie jeuwielbiam! Nie chodzi tu o żaden sadyzm,czy czerpanie przyjemności z widoku zno­szących różne katorgi ludzi. Zazwyczaj sam,po odbytym seansie, przez długie minuty,a czasem godziny, nie odzywam się słowem,powoli trawiąc zaprezentowane mi wydarze­nia. Bez zbędnego pośpiechu dochodzą domnie kolejne fakty. Finalnie, wiele z tych fil­mów wywiera na mnie wpływ na kolejne la­ta. Kształtują mnie.

Jest kilka tytułów, które przez tewszystkie lata utkwiły mi w pamięci. Wy­warły na mnie wrażenie tak potężne, że dodziś na samo wspomnienie wydarzeń z tychfilmów wpadam w zadumę, czując czasemżal, czasem niepokój, czasem niezrozumie­nie. O nich właśnie chcę napisać. Chcę przy­pomnieć kilka produkcji, które wciąż mamprzed oczami. Które w różnych sytuacjachprzychodzą mi z powrotem do głowy. Byćmoże, nie tylko na moim życiu się odbiły...

ŁOWILI RYBY, LECZ OCEAN BYŁ IMWROGIEM...

Być może znany jest komuś film podtytułem Gniew oceanu. Film sprzed piętna­stu lat, z gwiazdorską wręcz obsadą. Podczasfilmu, przed naszymi oczami przewiną siętakie nazwiska jak Clooney, Wahlberg,Fichtner. O czym właściwie jest ten film?O rybakach. O zwykłych prostych ludziach,którzy spędzają większą część życia na mo­

W kinie jak w życiu.Natura zawsze

zwycięża.

63

rzu, na mniejszych lub większych kutrach,ciągnąc całymi dniami sieci. Od tego, jakwiele złapią w nie ryb, zależy reszta życia –ich i ich rodzin.

Załoga, dowodzona przez szypra –Billa, wyrusza po raz kolejny, by raz jeszczespróbować sił w połowie. Ostatnie wyprawynie były dla nich owocne, a przeraża ich per­spektywa powrotu do domów z pustymi nie­mal rękami. Dlatego wszyscy decydują się najeszcze jeden atak na morskie żywioły. Niemogą jednak wiedzieć, że będzie to ostatniwypad w ich życiu.

Z początku wszystko wydaje się ukła­dać idealnie. Sielanka, ryby same wręczwpadają im do kutra. Niestety, nie trwa todługo. Jest to bowiem czas, gdy w tamtej­szym rejonie szalał huragan. Gdy zderzył sięz dwoma innymi frontami pogodowymi, do­szło do legendarnego zjawiska. „Sztorm Hal­loween” lub „Sztorm bez imienia” towydarzenie, które zapisało się w historii jakolegendarna burza. Powstała tak szybkoi miała tak niszczycielską siłę, że meteorolo­dzy nie zdążyli nadać jej odpowiedniegoimienia, ani rozesłać skutecznych sygnałówalarmowych. W efekcie w samym środku

sztormu zostaje kuter Billa, wraz z jego za­łogą. Zaczyna się walka o przeżycie. Jednaksiły nie są wyrównane.

Chciało by się tu mówić o bohater­stwie, niezłomnej walce, która zakończyłasię w piękny, ciepły sposób. Niestety, łzy,które popłynęły, nie miały nic wspólnego zeszczęściem. Wszyscy bowiem zginęli. Le­gendarny połów Andrea Gail, kończy siętragicznie. Statek zaginął, nie pozostawiajączłudzeń co do losu załogi. Film w reżyseriiPetersena, to nic innego a fabularyzowanyhołd, oddany rybakom, którzy tam zginęli.I choć znałem historię która miała miejscew 1991 roku, to i tak do ostatniej chwili wie­rzyłem, że zakończenie będzie w jakimkol­wiek stopniu różne od wydarzeńz rzeczywistości. Niestety. Myliłem się. Oce­an zabiera ich po kolei.

OSIĄGNĄĆ SZCZYT I NIGDY Z NIEGONIE WRÓCIĆ

Tegoroczna premiera, dość głośnegofilmu Everest przez wielu była wyczekiwana.Osobiście czytałem książkę opowiadającąhistorię przedstawioną w filmie. Jako osoba

64

lubiąca chodzić po górach żyłem w pewnymprzekonaniu, że nie warto jest się smucići rozpaczać, bo nie ma dla wspinacza pięk­niejszego grobowca niż górska dolina. Za­równo książka jak i produkcja z dużegoekranu zweryfikowała mój pogląd. Ale pokolei.

Rob Hall był uznanym autorytetemw himalaizmie. Odbywszy wiele wybitnychwspinaczek na najwyższe szczyty świata,straciwszy podczas jednej ekstremalnej wy­prawy przyjaciela, zdecydował się na organi­zowanie „w miarę bezpiecznych”,komercyjnych wypraw na czubek świata –Mount Everest. Za niemałe kwoty, oferowałludziom wprowadzenie na sam szczyt naj­wyższej góry świata. Oczywiście, nie każdy,nawet najbogatszy, mógł sobie na to pozwo­lić, bowiem trzeba było spełnić jeszcze kilkakryteriów związanych z doświadczeniemi sprawnością fizyczną. Zdobyć szczyt 10maja 1996 roku zdecydowało się ośmiuklientów. Wyprawa liczyła również trzechprzewodników. Wśród ekipy był John Kra­kauer, który opisał swoje wspomnienia w ar­tykule i we wspomnianej wcześniej książce.Oba dzieła były źródłem wiedzy, niezbęd­nym do powstania filmu Everest. Chwilę pozdobyciu szczytu, w Czomolungmę uderzyłaburza śnieżna. Wyczerpanie, brak tlenu, od­mrożenia przyczyniły się do śmierci RobaHalla, a także czternastu innych wspinaczy.Czy aby ich śmierć była w rzeczywistości takwymarzona? Bynajmniej.

Kiedyś spotkałem się z opinią, że niema „przyjemniejszej” śmierci niż zamarznię­cie. Ludzie którzy byli temu bliscy wspomi­nają, że robi ci się ciepło, jesteś wśródbliskich, czujesz spokój i nie odczuwasz bó­lu. Być może tak jest, jednak uczestnicy wy­prawy Halla dosłownie zdychali. Usiłowaliprzetrwać i wrócić do obozu, jednak mróz,brak tlenu i skrajne wyczerpanie odbierałoim szanse. Dramatyczna walka o życie, któraw wielu przypadkach była z góry skazana naprzegraną. Krzyczeli, błagali o pomoc,a w końcu padali z wycieńczenia. Najdłużejwytrzymał przewodnik – Rob Hall. Przeżyłnoc, a następnego dnia wciąż był w stanierozmawiać przez telefon. Prosił o wsparcie,by ktoś przyszedł po niego. Niestety, gdy wy­

dawało się, że ekipa ratunkowa zdoła doniego dotrzeć, warunki atmosferyczne ode­brały im tę szansę. Ostatkiem sił pożegnałsię z żoną i odszedł.

Chciałbym tu powiedzieć coś budują­cego ducha, coś co przywodzi na usta smut­ny, ale jednak uśmiech. Niestety. Nic nieprzychodzi mi do głowy. Bo jednak gdzieśw odległym krańcu moich myśli budzi sięprzekonanie, że wszyscy Ci ludzie mogliprzeżyć. Ich legenda przetrwała, ale onimogli wciąż stąpać po naszym świecie. Cze­go zabrakło, gdzie popełniono błędy, którezaowocowały ich śmiercią? Ktoś powie nieoni jedni” ­ tak, lecz w tej opowieści to wła­śnie o nich się rozchodzi. Głupota? Brawu­ra? Desperacja? Szacunek każe mówićo odwadze, całkowitym oddaniu pasji, chęcidopięcia celu. Lecz wciąż budzą się wątpli­wości.

Tego typu filmów mógłbym wymie­niać bez liku. Titanic, Pompeje. Nie przy­padkowo wspominam tylko te filmy,w których człowiek przegrywał ze swoimnajwiększym wrogiem, rywalem, a zarazemsojusznikiem. Z naturą. A co jeżeli wszystkiete wydarzenia nie są przypadkowe? Co jeżelito właśnie Matka Ziemia zbiera żniwo, roze­źlona naszą postawą? Bo jak można rzucaćwyzwanie siłom, które równie łatwo jak dająnam życie, odbierają je? Ktoś powie, że wy­bierając te dwie historie odbieram szacunekwszystkim innym. Ale tą są dwa dość głośnefilmy. Produkcje, opowiadające o niezwy­kłych sytuacjach. Opowieści o ludziach któ­rzy napełnieni byli odwagą, całkowicieoddali się pasji i za wszelką cenę chcieli do­piąć założonych celów. Niestety, przy okazjizwyciężyła brawura i desperacja, która za­owocowała głupim posunięciom. Mimowszystko – cześć ich pamięci.

GRZEGORZ STOKŁOSA

65